Wyobraźmy sobie Basię. Ukończone prawnicze studia na jednym z najlepszych uniwersytetów w kraju, tytuł magistra zagranicznej uczelni, kilka lat łączenia nauki z pracą w kancelarii, egzamin na aplikację zdany w cuglach. Pierwsza praca i niemałe wynagrodzenie, obracanie się w międzynarodowym otoczeniu, namacalne pozory życiowo-zawodowego sukcesu.
Aplikacja adwokacka na finiszu. Pierwsze merytoryczne wystąpienia w mediach związane z poważnymi procesami, w których aplikantka jest siłą rzeczy jedynie substytutem – ponieważ jednak bystrym, terminowym i lubianym przez mocodawców, jej stawiennictwo gotowi są zaakceptować nawet w tych sprawach, w których dziennikarze tłoczą się pod salą rozpraw. Rozwija się i wie o tym zarówno ona, jak i zatrudniający ją mecenas. Jest z niej zadowolony, często chwali. Niekiedy zbyt wylewnie. Ona, choć nie mogłaby marzyć o ciekawszych sprawach i wyzwaniach, odchodzi z pracy, w chwili gdy nawet jej ojciec zauważa, że mecenas pisze do niej częściej, niż życzyłaby sobie tego jego żona.