Niegdyś dzieliliśmy się swoim życiem podczas spotkań czy rozmów telefonicznych. Siłą rzeczy zatem skala naszej otwartości mierzona była także bliskością z innymi. Jedynie najbliższych dopuszczaliśmy do wspomnień z wakacji zapisanych na fotografiach czy do dzielenia się migawkami z ważnych życiowych wydarzeń. Dziś bez najmniejszego oporu publikujemy zdjęcia naszych dzieci, zwierząt i rodziców, niemal na bieżąco zdajemy relację z urlopu, pasowania dziecka na ucznia, podróży służbowej, a nawet dzielimy się obrazkami ślubnej czy maturalnej podwiązki. Przy tym wszystkim na ogół pokazujemy jedynie to, co ładne, egzotyczne, kolorowe, godne pożądania, a być może także zazdrości.
Niemal niepostrzeżenie w ciągu niespełna 20 lat przesunęliśmy granicę między tym, co nasze, prywatne i intymne, do punktu, w którym pojęcia te tracą na znaczeniu i wiotczeją. Pokazujemy niemal wszystko, a zważywszy na często spotykaną nieświadomość zasad funkcjonowania tego czy innego portalu – także wszystkim. Przypomnieć wypada zatem, że zdjęcie wrzucone przez nas na Facebook czy Instagram nie jest już naszą własnością. Wypowiedź, komentarz, post w grupie dyskusyjnej – one także nie przynależą się tylko nam. Są własnością portalu i każdy może je pobrać, zrobić screen i udostępnić, zaś to, czy powinien to zrobić, oceniać można jedynie w płaszczyźnie dobrego smaku, a nie prawnej odpowiedzialności.
W kontekście niedawno upublicznionej afery związanej ze zbieraniem przez Facebook danych z profilów użytkowników i wnioskowania na ich podstawie o ich preferencjach politycznych stwierdzić wypada, że można rzecz jasna wystąpić z grup, skasować wpisy ujawniające nasze poglądy lub usunąć szczegółowe dane o sobie, zainteresowaniach, rodzinie itp. z opisu profilu. Możliwe jest także usunięcie konta. Cóż to jednak da, skoro nie doczytaliśmy regulaminu?
Warto mieć świadomość, iż sprawy naruszania określonych norm przez Facebook były rozpoznawane przez sądy różnych krajów, z rozmaitym, nie zawsze oczekiwanym przez powodów skutkiem. Na przykład problem śledzenia aktywności internautów niekorzystających z serwisu zakończył się w Kalifornii kilkakrotnie poprzez umorzenie postępowania ze względu na brak możliwości skutecznego udowodnienia przez powodów, iż ponieśli straty ekonomiczne. Mogli także zabezpieczyć się przed śledzeniem. Podobnych orzeczeń jest więcej.
O prywatności można pisać wiele. Wszystko jednakże sprowadza się do jednego: w sieci ona niemalże nie istnieje. I o ile opisywani przez plotkarskie media celebryci dzielą się migawkami ze swojego życia za pieniądze, czyniąc z tego nie tylko sposób na życie, lecz pracę, o tyle my – zwykli użytkownicy portali społecznościowych – robimy to za darmo.