Premier poinformowała nas przed tygodniem, że w Platformie Obywatelskiej odbędą się wybory. Na wszystkich szczeblach. Od najniższego do najwyższego. To sekwencja bardzo niebezpieczna dla partii i bardzo wygodna dla jej obecnej przewodniczącej.
O tym drugim świetnie wie sama Ewa Kopacz, bo odwleka to w czasie – być może nawet na rok – głosowanie nad wyborem szefa całej formacji i pozostawia wiele czasu na zbudowanie w partii jej własnej frakcji i zmazanie z siebie piętna przegranej.
Gdyby elekcja lidera formacji odbyła się już w tym roku, to zapewne masy członkowskie (bo w PO obowiązuje procedura powszechnego wyboru przewodniczącego przez wszystkich członków) zdecydowałyby się na odsunięcie od władzy osoby, która symbolizuje przegraną z 25 października. Ale jeśli dojdzie do tego za kilka miesięcy, sytuacja będzie zupełnie inna.
Dlatego obecna przewodnicząca wie, co robi, gdy – jak donoszą media – wbrew wcześniejszym ustaleniom poczynionym na zarządzie partii ogłosiła, że owszem, dojdzie do wyborów szefa PO, ale zostaną one poprzedzone wyborami na wszystkich szczeblach partyjnych: od kół gminnych zaczynając, przez powiatowe, po wojewódzkie. Gdyby się to udało, Kopacz miałaby bardzo dużo czasu na zbudowanie sobie pozycji, która pozwoli jej na skuteczne powalczenie o zachowanie swojego fotela.
Mając narzędzia wynikające z tego, że pełni obecnie funkcję szefa partii, będzie mogła wpływać na to, kto pnie się w partyjnej hierarchii, a kto w niej spada. Statut Platformy daje przewodniczącemu istotne, choć nie zawsze rozstrzygające, instrumentarium do kształtowania powolnego sobie zaplecza partyjnego. Nim więc doszłoby do ostatecznej rozgrywki o fotel szefa formacji, obecna premier mogłaby znacząco wzmocnić swoją pozycję.