Jaki jest świat według prezesa Kaczyńskiego

Dyplomację prowadzoną przez rządy PiS można uznać za racjonalną, jeśli czeka nas katastrofa

Aktualizacja: 19.09.2018 20:31 Publikacja: 18.09.2018 18:26

Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński

Foto: Fotorzepa/ Jerzy Dudek

Bilans polityki zagranicznej rządów PiS wydaje się jednoznacznie negatywny – nasze relacje z zachodnimi partnerami są najgorsze od 1989 roku; jesteśmy w sporze z instytucjami unijnymi, czego wszczęcie procedury kontroli praworządności jest najlepszą egzemplifikacją; odnotowujemy napięcia w relacjach z Ukrainą i Litwą; sprokurowaliśmy najgorszy od dziesięcioleci kryzys w stosunkach z Izraelem (i czasowo z USA); w zamrożeniu tkwią nasze relacje z Rosją, a antyniemiecka retoryka jest czymś codziennym zarówno wśród polityków obozu władzy, jak i w prorządowych mediach; naszym jedynym trwałym sojusznikiem są czterokrotnie od nas mniejsze Węgry (które zresztą są obok nas „chorym człowiekiem Europy"). Wygląda tak, jakbyśmy – wzorem Burbonów – niczego nie zrozumieli i niczego się nie nauczyli.

Polityka zagraniczna gabinetów Beaty Szydło i Mateusza Morawieckiego jawi się zatem jako połączenie braku profesjonalizmu z butą, arogancją i brakiem zdolności do osiągania nawet najmniejszych celów. Jeśli politycy PiS wskazują, pytani o sukcesy ich rządu w inkryminowanej materii, szczyt NATO w Warszawie, to wyraźnie widać, że nawet oni dostrzegają mizerię polskiej dyplomacji po 2015 roku.

Ale jest jedna perspektywa, w której działania ministrów Witolda Waszczykowskiego i Jacka Czaputowicza wyglądają nie tylko na przemyślane, ale nawet na rozsądne. I żeby było jasne – nie sądzę, by o niej wiedzieli wyżej wymienieni. Jeśli ktoś jest jej autorem i narratorem, to oczywiście Jarosław Kaczyński.

Taki „rozsądny" scenariusz zakładałby rozpad Unii Europejskiej i byłby planowany na czasy już po tym fakcie. UE będzie rozszarpywana przez konflikty wewnętrzne, przez dochodzących do władzy populistów, przez wzrastających w siłę nacjonalistów. Wysiłki jej ratowania są zatem stratą czasu i – lepiej już zająć silną pozycję wyjściową, gdy historia znów „urwie się z łańcucha".

W nowym świecie znaczenie znów zacznie mieć goła siła i militarne przywództwo. To USA nimi dysponują. Warto zatem stać się ich najwierniejszym sojusznikiem nie tylko w naszej części Europy, ale nawet na całym kontynencie. Być ich lądowym lotniskowcem – ze stałymi bazami i stałą obecnością ich żołnierzy. Nawet za cenę pogorszenia relacji z sojusznikami europejskimi oraz za cenę kupna amerykańskiego sprzętu wojskowego i surowców po zawyżonych cenach.

Kalkulacja ta zakłada, że Trump nie jest epizodem, po którym przyjdą rozsądne rządy demokratów lub przynajmniej umiarkowanych republikanów. Izolacjonistyczny kurs USA będzie się pogłębiał, a nad multilateralizmem dominować będzie brutalny unilateralizm. Doktryna Monroe wraca, Stany wycofują się na swój kontynent i chcą podzielić się władaniem nad światem z innymi potęgami – Chinami, Rosją, Indiami.

Następuje jeszcze silniejsza reimperializacja Rosji i próba odbudowy w granicach dawnego ZSRR. Zajęcie części Ukrainy byłoby zatem nie końcem, lecz początkiem działań zbrojnych – łącznie z atakiem na całe terytorium Ukrainy oraz Białorusi, a także wojny hybrydowej wobec Litwy, Łotwy i Estonii.

Świat zatem zmierzać będzie nie tylko do renacjonalizacji polityki poszczególnych państw, ale także – być może – do rozstrzygnięć o charakterze militarnym. Nastąpi rozpad UE oraz rozluźnienie więzów łączących ją ze Stanami. Na wschodzie obserwować będziemy reimperalizującą się Rosję, która – co uszło uwadze analityków – właśnie zaproponowała Japonii rozpoczęcie rozmów nad podpisaniem traktatu pokojowego.

Polityka zagraniczna gabinetów PiS, gdyby uwzględnić, że tak właśnie będzie wyglądał świat w ciągu nadchodzącej dekady, jawiłaby się jako racjonalna, a nawet dalekowzroczna. Porzucenie związków z Unią, budowanie wasalnych relacji z USA, odwrócenie się od Ukrainy, karmienie swoich wyborców nacjonalistycznymi miazmatami – wszystko to, z tej perspektywy, może jawić się jako w miarę rozsądna odpowiedź na nachodzące zagrożenia. Po co budować dobre relacje z państwami UE, jeśli za chwilę nastąpi jej załamanie? Po co być ambasadorem zachodnich aspiracji Ukrainy, jeśli za kilka lat będzie się można podzielić jej terytorium z Rosją?

W tej przynajmniej na pozór zapobiegliwej strategii są jednak trzy słabe punkty. Po pierwsze, przedstawiony scenariusz jest tylko jednym z możliwych, i to wcale nie najbardziej prawdopodobnym. Co, jeśli okaże się fałszywy? Przecież kierowanie się tym paradygmatem skazuje nas na bycie członkiem drugiej kategorii w UE, pogarsza nasze relacje z sąsiadami, szczególnie z Niemcami i Ukrainą, wyznacza rolę składnicy broni dla amerykańskiego sprzętu z demobilu.

Po drugie, działanie według przedstawionego scenariusza zwiększa szanse jego materializacji. To klasyczny przykład samospełniającej się przepowiedni. Jeśli piąte co do wielkości państwo Unii gra na jej rozpad, to przecież zwiększa to prawdopodobieństwo owego rozpadu. Jeśli odwracamy się od Kijowa, zakładając, że za kilka lat będą tam jeździły rosyjskie czołgi, to oczywiste dla każdego jest, że uprawdopodobniamy ten scenariusz.

Po trzecie, o ile prowadzenie dyplomacji w zgodzie z zaprezentowaną ciemną wizją najbliższej przyszłości może przynieść oczekiwane skutki w czasie, gdy nadzoruje ją i koryguje Kaczyński, o tyle w chwili gdyby go zabrakło, może się okazać, że kontynuatorzy jego polityki będą już tylko bezmyślnie parodiować jego gesty, pozy i miny, zupełnie zapominając o jej istocie. Ze świadomej, choć ponurej, realpolityk pozostałyby tylko nacjonalistyczne pohukiwania, antyzachodnie filipiki i antyukraińskie fobie. Przypominałoby to nieco sytuację z drugiej połowy lat 30. ubiegłego wieku, kiedy „sanatorzy" – po śmierci Marszałka – zdolni byli już tylko do ślepego i bezrozumnego naśladowania jego retoryki, bez zrozumienia treści jego polityki.

Nie wiem, czy ów obraz najbliższej dekady naprawdę zaistniał w głowie prezesa PiS i dlatego narzuca on swojemu obozowi taką, a nie inną, narrację i zmusza do tej dyplomacji, jaką my i nasi zachodni partnerzy obserwujemy od trzech lat. Mam nadzieję, że tak jest. W przeciwnym razie musielibyśmy uznać, że nie mamy do czynienia z mrocznym paradygmatem „hobbesowsko-kissingerowskim", lecz z rządami nic nie rozumiejących ze świata amatorów silnych wrażeń. Ta druga możliwość przeraża bardziej niż realność pierwszej.

Autor jest doktorem politologii na Uniwersytecie Śląskim

Bilans polityki zagranicznej rządów PiS wydaje się jednoznacznie negatywny – nasze relacje z zachodnimi partnerami są najgorsze od 1989 roku; jesteśmy w sporze z instytucjami unijnymi, czego wszczęcie procedury kontroli praworządności jest najlepszą egzemplifikacją; odnotowujemy napięcia w relacjach z Ukrainą i Litwą; sprokurowaliśmy najgorszy od dziesięcioleci kryzys w stosunkach z Izraelem (i czasowo z USA); w zamrożeniu tkwią nasze relacje z Rosją, a antyniemiecka retoryka jest czymś codziennym zarówno wśród polityków obozu władzy, jak i w prorządowych mediach; naszym jedynym trwałym sojusznikiem są czterokrotnie od nas mniejsze Węgry (które zresztą są obok nas „chorym człowiekiem Europy"). Wygląda tak, jakbyśmy – wzorem Burbonów – niczego nie zrozumieli i niczego się nie nauczyli.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej