Miała rację Jadwiga Emilewicz – kryzys, jeśli już na nas spada, może być szansą. Amerykanie mają tradycję konsolidacji narodu w czasach nieszczęścia. Taka politykę prowadził rząd amerykański po japońskim ataku na Pearl Harbor w grudniu 1941 r., taką prowadziła administracja po zamachu na WTC z września 2001 r. Schemat jest prosty: walczymy, naród musi być zjednoczony.
To dlatego Donald Trump, który jak morowej (nomen omen) zarazy nie cierpi Joego Bidena, publicznie informuje o telefonicznych konsultacjach z możliwym głównym oponentem w nadchodzących wyborach, oczywiście na temat walki z wirusem, a Andrew Cuomo, popularny demokratyczny gubernator stanu Nowy Jork, deklaruje chęć współpracy z Trumpem. Podobnie jest w Wielkiej Brytanii – tradycja brytyjskiej jedności z czasów II wojny światowej została w głowach Brytyjczyków.
Boris Johnson jest co prawda na intensywnej terapii, ale zanim tam trafił, zadeklarował współpracę z nowym szefem Partii Pracy Keirem Starmerem. Kontakt władza– opozycja jest podstawową osią politycznych konsultacji, bo chodzi o konsolidację głównych sił politycznych.
Dodatkowym spoiwem społeczeństwa jest królowa. Niedzielne wystąpienie Elżbiety II, spokojne, zachęcające do cierpliwości, i jej pozytywny przekaz to clue anglosaskiej polityki na czasy kryzysu.