Roman Kuźniar: Resztówka Czaputowicza

Środowisko, które doszło do władzy w 2015 r. głosiło hasła negacjonizmu i dyskontynuacji.

Publikacja: 08.09.2020 21:00

Jacek Czaputowicz dymisję z funkcji ministra spraw zagranicznych złożył w sierpniu. Zapowiedział ją

Jacek Czaputowicz dymisję z funkcji ministra spraw zagranicznych złożył w sierpniu. Zapowiedział ją w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej”

Foto: Rzeczpospolita/ Robert Gardziński

Gdy po śmierci Krzysztofa Skubiszewskiego, pierwszego ministra spraw zagranicznych wolnej Polski, pisałem dla „Polskiego Przeglądu Dyplomatycznego” o nim wspomnienie, dałem mu tytuł „Suweren”. Wydawał się najlepiej oddawać zarówno cel główny jego polityki, ale także jego rozumienie pozycji ministra spraw zagranicznych w polityce państwa. Brało się to oczywiście w dużym stopniu z turbulentnego politycznie czasu, w którym przyszło mu działać.

Chodziło o to, aby polityka zagraniczna była wolna od różnych wojen na górze, czy niskich instynktów na dole, których w polityce podobnie jak dzisiaj nie brakowało i wtedy. Bo też minister spraw zagranicznych wyposażony w mandat swego urzędu miał prowadzić polską politykę zagraniczną, a nie politykę kolejnych rządów czy formacji politycznych sprawujących władzę. A tych rządów, w których był ministrem, były cztery, a każdy z nich oparty na innej, niekiedy w części egzotyczne,j koalicji partii i partyjek. Te ostatnie miały nierzadko bardziej egzotyczne poglądy na sprawy zagraniczne, niż zdarza się to dzisiaj.

Szczęście do ministrów

A jednak minister Krzysztof Skubiszewski nie tylko odzyskał dla Polski suwerenność, ale dał polskiej polityce zagranicznej mocne podstawy. Po jego śladach poszli następcy, którzy doprowadzili do członkostwa Polski w NATO i w UE, zapewnili Polsce solidną pozycję w Europie, wizerunek i pozycję kraju, z którym się liczono, i którego słuchano w sprawach, które były dla niego ważne, ale też ważne dla Europy.

Kolejni ministrowie spraw zagranicznych, a mieliśmy do nich raczej szczęście, czuli się gospodarzami swojego obszaru i ich odpowiedzialność za politykę zagraniczną była respektowana, co nie oznaczało, że nie podlegali krytyce, czasem surowej. Ich pozycję ustrojową wyznaczała konstytucja, która mówi, że to rząd „prowadzi politykę zagraniczną”, a odpowiednie ustawy z drugiej połowy lat 90. nakładały na nich odpowiedzialność za programowanie i koordynowanie polityki zagranicznej. Prezydenci nie próbowali zastępować ministra spraw zagranicznych, lecz zgodnie z konstytucją z nim współdziałali. O wpływie innych polityków czy szefa partii rządzącej na bieżącą politykę zagraniczną mowy być nie mogło.

Owszem, zdarzały się różnice, a nawet konflikty na tym tle. M.in. był słynny konflikt pomiędzy prezydentem Lechem Kaczyńskim a rządem w sprawie reprezentacji w UE (nazwany przez media konfliktem o krzesło). Został rozstrzygnięty przez Trybunał Konstytucyjny na korzyść rządu. Prezydent Kaczyński jako strażnik konstytucji w pełni ten werdykt uszanował. Takiego mieliśmy wtedy prezydenta i taki Trybunał…

Na tym tle dymisja ministra Jacka Czaputowicza i stan, w jakim zostawia politykę zagraniczną, wywołuje przygnębienie. To, co opowiada w niedawnym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” wystawia mu jako ministrowi fatalne świadectwo. To świadectwo jego własnej bezradności i braku rozumienia swojego urzędu oraz świadectwo zupełnej swawoli i beztroski w tej sferze ze strony rządu i prezydenta. Ale przecież egzekucji ministra Czaputowicza dokonał jego równie wielki poprzednik w dzień po dymisji tego pierwszego, kiedy w wypowiedzi dla mediów mówił o „bałaganie w centrali” oraz urzędującym tam „Rasputinie, który nie pozwalał ministrowi prowadzić polityki zagranicznej” (sic!). Wynika z tego, że obaj panowie bawili się w rządzenie, bo przecież „Rasputin” działał tam również za ministra Waszczykowskiego.

Skrywany nihilizm

Sprawa kondycji polskiej polityki zagranicznej A.D. 2020 jest jednak znacznie poważniejsza niż bałagan czy Rasputin. Kryzys zaczął się jesienią 2015 roku. Środowisko polityczne, które doszło wtedy do władzy, w odniesieniu do polityki zagranicznej otwarcie głosiło negacjonizm i zamiar dyskontynuacji. Negacjonizm oznaczał radykalne zakwestionowanie i odrzucenie dotychczasowego dorobku wolnej Polski w tej sferze. Logiczna w tej sytuacji dyskontynuacja polegała na zerwaniu z tym dorobkiem i próbie prowadzenia jakiejś nowej polityki zagranicznej. Wyraziło się to w dewastacji istotnych stosunków dwustronnych Polski, jej pozycji w UE oraz zasobów kadrowych i koncepcyjnych służby zagranicznej ukształtowanych od 1989 roku. W praktyce wyglądało to tak, jak pisze bardziej ogólnie w swym świetnym „Momencie Tukidydesa” Jan Tokarski: „Tym działaniom, choćby toczyły się pod hasłami »przywracania suwerenności« lub »wstawania z kolan«, towarzyszy zwykle słabo skrywany nihilizm – wola zniszczenia istniejących reguł dla samej ich destrukcji. Jest w tym coś z zemsty, chęci odwetu na zastanej rzeczywistości”. Polityka zagraniczna stała się polem i narzędziem wewnętrznej walki politycznej. W tej perspektywie Witoldowi Waszczykowskiemu została wyznaczona rola, do której się świetnie nadawał – destruktora. Zrobił swoje i… został odwołany.

Jacek Czaputowicz, nazwany przez szefa partii rządzącej „eksperymentem” miał – jak się zdaje – sytuację w polityce zagranicznej Polski uspokoić po angażującym się także w wewnętrzną walkę polityczną i groteskowym nierzadko poprzedniku. Szybko się okazało, że w czasie dwóch lat i ośmiu miesięcy urzędowania Czaputowicza, doszło do atrofii polityki zagranicznej, do jej „wygaszenia”. Polska ograniczyła się do utrzymywania stosunków zewnętrznych, zaś to, co jeszcze od biedy można uznać za elementy polityki zagranicznej, ograniczało się w dalszym ciągu do klientelizmu w stosunkach z USA Trumpa oraz do osłaniania ustrojowego odwrotu od demokracji.

Ani ulica, ani zagranica

Krótko mówiąc, chodziło o to, aby nie tylko „ulica”, ale również „zagranica” nie próbowała przeszkadzać obozowi rządzącemu w jego dziele odwracania Polski od standardów ustrojowych właściwych państwom zachodnim. Ponadto, pełniąc swój urząd, minister Czaputowicz był biernym obserwatorem procesu parcelacji polityki zagranicznej, której jądro zostało w połowie (UE) przejęte przez kancelarię premiera, a w drugiej połowie (USA/bezpieczeństwo) przez prezydenta.

To, co na koniec sierpnia 2020 roku zostało w kompetencji ministerstwa, to nawet nie kadłubowa polityka zagraniczna, lecz jej resztówka, w tradycyjnym sensie – jakieś nędzne resztki po parcelacji gruntu i dworu, wcześniej zamienione w ugór i ruderę. W tej perspektywie Jacek Czaputowicz odegrał rolę wesołego grabarza z „Traktatu moralnego” Czesława Miłosza.

Wywiad dla „Rzeczpospolitej” go nie tłumaczy, lecz pogrąża. Nie trafił na Szucha znikąd. Był z tym obozem już długo związany, a do swojej roli świetnie przygotowany. Wiedział, co brał, i przez ponad 2,5 roku urzędowania niczego nie zrobił, aby powstrzymać proces degradacji polityki zagranicznej, co się zaś tyczy dewastowania jej wewnętrznych zasobów – kontynuował linię poprzednika.

Karykatura czy zmiana

Następca dziedziczy nie Ministerstwo Spraw Zagranicznych, lecz urząd do niektórych spraw zagranicznych (resztówkę).

Na temat grzechów, porażek czy skandali w tym, co niektórzy uważają za politykę zagraniczną, a co w istocie jest jej karykaturą, napisano wiele. Rządzący nic sobie z tego nie robią, bo albo rozumieją jej sens albo nie jest to dla nich ważne. Sens tej krótkiej wypowiedzi nie polega na ich przypominaniu – nie wystarczyłoby miejsca.

Być może jednak nadarza się okazja, aby zacząć wychodzić z tej zapaści. Zmiana ministra, wkrótce rekonstrukcja rządu, a więc rodzaj nowego otwarcia, zawsze stwarza taką szansę, choć poprzednia, w styczniu 2018, została jak widać stracona. Nawet minister Czaputowicz, który zgodził się być figurantem, zmęczył się swoją rolą i złożył dymisję. Jak bardzo się zmęczył, świadczy choćby niefortunny dla szefa dyplomacji moment rezygnacji (kryzys białoruski).

Suwerenność ministra

Zanim jednak będzie sens rozmawiać o tym, jak miałaby wyglądać polska polityka zagraniczna, muszą się pojawić warunki jej rekonstrukcji. Warunkiem podstawowym jest odzyskanie „suwerenności” ministra spraw zagranicznych, oczywiście w danym kontekście konstytucyjno-prawnym. Suwerenności w sensie Skubiszewskiego. Polityka zagraniczna musi być państwa, a nie partii, i to minister musi być całej jej gospodarzem. Musi mieć możliwość odbudowy potencjału kadrowo-kompetencyjnego, co nie będzie łatwe, a nawet jeśli zostanie podjęte, trochę potrwa.

Chodzi przecież jednak o ważny sektor polityki państwa, a nie boisko dla ligi podwórkowej, na którym różni politycy, ich fobie i kompleksy, koncentrują się na tym, aby „wykosić” przeciwnika. Albo taka możliwość zostanie nowemu ministrowi dana, albo on sam ją sobie wywalczy. Jeśli nie, może złożyć dymisję, bo w dobrej sprawie nie tylko zapewnia ona dobre imię osobie, ale jest też dzwonkiem alarmowym dla opinii publicznej i rządzących. Stawka jest wysoka, dla nowego ministra, ale zwłaszcza dla państwa.

Dla ministra dlatego, że jeśli mu się uda, przejdzie do historii, jeśli nie, przejdzie do historii tak, jak… jego dwaj poprzednicy. Jest się na kim wzorować, od Krzysztofa Skubiszewskiego począwszy. I nie trzeba się tego bać. Obaj poprzednicy, choć zaczynali kariery dyplomatyczne w czasach Skubiszewskiego, sprzeniewierzyli się jego linii i jego sposobowi jej prowadzenia. Rezultat znamy.

Stawka jest także wysoka dla państwa, bo przecież polityka zagraniczna najpełniej wyraża jego rację stanu i jest nieodzownym instrumentem jej realizacji. Jeśli chodzi o rację stanu, to jak mówił minister Skubiszewski w swoim sejmowym przemówieniu na jej temat (21 stycznia 1993 r.), „nie trzeba tu wielu słów”. Można o niej „nie mówić, nie określać jej, ale jednocześnie wiedzieć, czym ona jest i ją realizować”. I do lektury tego przemówienia zachęcam nowego szefa polskiej dyplomacji.

Autor jest politologiem, profesorem nauk humanistycznych, w latach 2010–2015 doradca prezydenta RP (Bronisława Komorowskiego) ds. międzynarodowych, wykładowca na Wydziale Nauk Politycznych i Studiów Międzynarodowych Uniwersytetu Warszawskiego

Gdy po śmierci Krzysztofa Skubiszewskiego, pierwszego ministra spraw zagranicznych wolnej Polski, pisałem dla „Polskiego Przeglądu Dyplomatycznego” o nim wspomnienie, dałem mu tytuł „Suweren”. Wydawał się najlepiej oddawać zarówno cel główny jego polityki, ale także jego rozumienie pozycji ministra spraw zagranicznych w polityce państwa. Brało się to oczywiście w dużym stopniu z turbulentnego politycznie czasu, w którym przyszło mu działać.

Chodziło o to, aby polityka zagraniczna była wolna od różnych wojen na górze, czy niskich instynktów na dole, których w polityce podobnie jak dzisiaj nie brakowało i wtedy. Bo też minister spraw zagranicznych wyposażony w mandat swego urzędu miał prowadzić polską politykę zagraniczną, a nie politykę kolejnych rządów czy formacji politycznych sprawujących władzę. A tych rządów, w których był ministrem, były cztery, a każdy z nich oparty na innej, niekiedy w części egzotyczne,j koalicji partii i partyjek. Te ostatnie miały nierzadko bardziej egzotyczne poglądy na sprawy zagraniczne, niż zdarza się to dzisiaj.

Pozostało 88% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Wydarzenia
RZECZo...: powiedzieli nam
Wydarzenia
Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę
Wydarzenia
Polscy eksporterzy podbijają kolejne rynki. Przedsiębiorco, skorzystaj ze wsparcia w ekspansji zagranicznej!
Materiał Promocyjny
Jakie możliwości rozwoju ma Twój biznes za granicą? Poznaj krajowe programy, które wspierają rodzime marki
Wydarzenia
Żurek, bigos, gęś czy kaczka – w lokalach w całym kraju rusza Tydzień Kuchni Polskiej