Od 1989 roku zdecydowano się na ogłoszenie żałoby narodowej już 15 razy. Przez cały 20-letni okres trwania II RP sięgnięto po to narzędzie czterokrotnie. Jeszcze rzadziej korzystano z niego w okresie PRL – przez ponad cztery dekady jej funkcjonowania także ogłoszono ją cztery razy.
W Polsce współczesnej żałoba narodowa zaczyna się dewaluować. Co ciekawe – pierwszy raz ogłoszono ją dopiero w 1997 roku, podczas powodzi. Potem, niestety, ogłaszano ją przy okazji katastrof, aktów terroryzmu, ale także w sytuacjach, które nie pociągały za sobą ofiar – tak było w 2013 roku, w dniu śmierci Tadeusza Mazowieckiego. Pewnie zwolennicy byłego premiera przywitali to z uznaniem, ale czy aby na pewno naturalna śmierć jednego z premierów, nawet jeśli był on pierwszy, wymaga ogłaszania żałoby narodowej? O ile jej wprowadzenie w sytuacji, gdy ginie 96 ważnych postaci życia publicznego, z prezydentem RP na czele, jest czymś oczywistym, o tyle czy aby warto z niej korzystać w odniesieniu do naturalnej śmierci jednego z polityków czy nawet tragicznej śmierci kilkunastu pracowników w czasie wykonywania obowiązków?
Wątpliwości budzi fakt, że państwo polskie szczególnie honoruje tych, którzy mieli nieszczęście zginąć zbiorowo. Nie tylko ogłasza się żałobę narodową, ale także przyznaje się specjalne renty rodzinom. Wydaje się to głęboko niesprawiedliwe wobec krewnych tych, którzy zginęli równie tragicznie, lecz samotnie. Codziennie na polskich drogach ginie około dziesięciu osób, ale nikt ich rodzinom nie funduje specjalnych rent.
Tak samo jest w odniesieniu do wypadków w pracy – w 2017 roku śmierć w miejscu pracy poniosło 269 osób. W czym ich rodziny są gorsze od rodzin górników z Karwiny, którym już obiecano specjalne renty? Dlaczego utrata życia na budowie, w szoferce lub w hali produkcyjnej zasługuje ze strony rządu na mniejszy szacunek niż ta pod ziemią czy w policyjnej akcji? I wreszcie – dlaczego śmierć samotna jest gorsza niż w większej grupie? To bardzo nierówne traktowaniem ofiar i ich rodzin.