Artur Wichniarek: Nie chcę futbolu, szukam wyzwań

Nie chciałem zostać w świecie piłki, bo byłem w nim ponad dwadzieścia lat i wiem, jak działa ta machina. Ten świat często boi się prawdy – mówi Michałowi Kołodziejczykowi były reprezentant Polski, obecnie ekspert Polsatu, Artur Wichniarek.

Aktualizacja: 28.12.2018 22:03 Publikacja: 27.12.2018 23:01

Artur Wichniarek: Nie chcę futbolu, szukam wyzwań

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak

Więcej osób pana lubi czy nie lubi?

Mam grono osób, które przeszło automatyczną selekcję, kiedy zakończyłem karierę. Zostali ze mną ludzie, którzy szanują mnie jako człowieka, a nie piłkarza czy byłego piłkarza. Ci ludzie wiedzą, kim jestem i jaki jestem. Nie szukam na siłę przyjaciół ani uwielbienia. Nie wszyscy muszą mnie kochać. Robię swoje, jestem, jaki byłem zawsze i tego nie zmienię. Nie interesuje mnie to, czy ktoś mnie lubi. Kiedy zacząłem komentować mecze w telewizji i wszedłem w świat Twittera i Instagrama, dowiedziałem się, że ktoś nie może mnie słuchać albo że wyłączył telewizor w 60. minucie, bo nie był w stanie znieść mojego głosu. Odpisuję na spokojnie, że zacząłem dobrze komentować dopiero od 62. minuty. Wiem, że nie robię wszystkiego idealnie i nigdy nie będę robił. Jeśli jednak miałbym przejmować się krytyką i wchodzić w dyskusję albo starać się każdemu dogodzić, to podejrzewam, że miałbym 120 kilogramów nadwagi ze stresu, a ze strachu bałbym się wyjść z domu.

Tęsknił pan za piłką?

Nie było mnie siedem lat. To był świadomy wybór, żeby się wycofać. Nie chciałem być w świecie piłkarskich trenerów, prezesów i działaczy. Nigdy nie wiązałem swojej przyszłości z futbolem, nie interesowało mnie to.

Dlaczego?

Bo wiem, co dzieje się za kulisami i to nie jest mój świat. Wróciłem, bo projekt Polsatu – z nowym studiem, z wyjazdami na mecze Ligi Mistrzów czy reprezentacji Polski, z możliwością komentowania – wydawał mi bardzo interesujący. Teraz mam związek z piłką, ale nie taką, jaką znam, nie tą od podszewki. Nie zaprzedałem się, utrzymałem wcześniej podjętą decyzję. Wróciłem w innej roli, z ciekawości. To coś nowego, pomaga mi się rozwijać i uczyć.

Nie odpowiedział pan, co jest takiego strasznego za tymi kulisami. Pieniądze?

Pieniądze są wszędzie, nie tylko w piłce. Futbol jest biznesem, a nie tylko sportem, ale to żadna nowość mniej więcej od 40 lat. Jednak doświadczenie w obcowaniu z trenerami i działaczami, jakiego nabrałem przez lata gry, utwierdziło mnie w przekonaniu, że nie chcę taki być. Nie chcę przeżywać tego, co już przeżyłem jako piłkarz, tyle że z drugiej strony. Nie chcę czuć się raz dobrze, raz źle, nie chcę mierzyć się z problemami piłki, bo ważniejsze są inne. Czasami w świecie futbolu przychodzi moment otrzeźwienia, jak choćby wtedy, gdy Robert Enke popełnił samobójstwo. Wtedy jest wielkie halo, że trzeba zmienić podejście do tego, co dzieje się na boisku, że to nie jest kwestia życia i śmierci, że sportowiec też jest człowiekiem. Ale zmian nie ma i nie będzie. Przeżyłem to wszystko, doświadczyłem na własnej skórze, siedziałem na karuzeli, która się kręciła, i pod koniec już zupełnie mnie nie bawiła.

Po co panu w ogóle była piłka?

Grałem, bo kochałem. W momencie, kiedy skończyła się miłość – przestałem grać. Nie chciałem walczyć z kontuzjami, męczyć się tylko po to, żeby kopać po trzecioligowych boiskach. To już nie była miłość, ale dogorywanie, a ja wszystko w życiu robiłem z pasją, zaliczałem upadki i latałem wysoko. Czerpałem z tego ogromną satysfakcję. Każdy trener, który miał ze mną do czynienia, może powiedzieć, że piłka zawsze była dla mnie na pierwszym miejscu. Zasuwałem na treningach z drużyną, zasuwałem indywidualnie, zawsze chciałem osiągnąć sukces.

Osiągnął go pan?

Ponad dziesięć lat potrafiłem utrzymać się w jednej z najlepszych lig na świecie, w niemieckiej Bundeslidze. Byłem wybierany na najlepszego zawodnika miesiąca, wyprzedzając takie gwiazdy jak Roy Makaay czy Franck Ribery. Moja kariera reprezentacyjna przez moją słabą grę i trudny charakter nie była udana, podobnie jak pobyt w Hercie Berlin. Przeszedłem tam, mając 25 lat, wydawałoby się w idealnym wieku, żeby zrobić krok w przód, a jednak go nie zrobiłem. Jestem zadowolony ze swojej kariery tak na 75 procent.

Powiedział pan kiedyś: „Nie jestem krnąbrny, ale prawdziwy. Jak ktoś ma problem z prawdą, to ma ze mną".

I do tej pory tak mi zostało, nie zamierzam tego zmieniać. Dlatego nie chciałem być w świecie piłkarskim, bo świat piłkarski boi się prawdy. Wiem, jakie miałem problemy, kiedy mówiłem, co myślę, kiedy nie owijałem w bawełnę i nie patrzyłem na wszystko przez różowe okulary. Nie znosiłem cedzić. Mówiłem otwarcie, bo myślałem, że tak będzie lepiej.

Nie opłacało się?

Każdy ma wybór, może podążać swoją drogą. Wyniosłem z rodzinnego domu to, że mam być szczery sam ze sobą, żeby zawsze rano i wieczorem spojrzeć w lustro ze spokojem i mieć pewność, że się nie oszukałem. Tak szedłem przez całą karierę. Dla mnie najważniejsze było to, jak prezentuję się na treningu i podczas meczu, nigdy nie chciałem zabiegać o względy trenerów w inny sposób. Nie chciałem być kiedykolwiek pomówiony, że miałem miejsce w składzie z innego powodu niż forma. U mnie sprawa była prosta, a drogi były tylko dwie: grałem, bo byłem dobry, nie grałem, bo byłem słaby. A od początku musiałem mierzyć się z innymi problemami.

Jakimi?

Jako młody chłopak, który wywodził się z dobrego i bogatego domu, przez wielu trenerów byłem skreślany. Mówili, że nie zrobię kariery, bo nie muszę grać w piłkę. Bardzo długo się to za mną ciągnęło. Musiałem ich jakoś przekonać do siebie, chciałem, żeby zrozumieli, że kocham piłkę i mogę grać na wysokim poziomie nie po to, żeby zarabiać pieniądze. To, że one szybko się pojawiły, to inna sprawa, ale wynikała z mojego ciężkiego treningu, który zacząłem jako 11-latek i skończyłem w wieku 34 lat. Myślę, że było wielu zawodników, którzy mieli ode mnie większy talent, ale nie starczyło im sił i samozaparcia, żeby o swoje marzenia skutecznie walczyć. Bali się pracy, myśleli, że samo przyjdzie. Zostali w miejscu, a ja poszedłem w świat. Zawsze patrzyłem na sukces przez pryzmat ciężkiej pracy popartej uporem w dążeniu do celu i odrobiną szczęścia. Dzisiaj doradzam kilku młodym piłkarzom i powtarzam im, że jeżeli nie grają, to tylko dlatego, że są słabsi od swoich konkurentów, a nie dlatego, że trener ich nie lubi. Nie akceptuję tłumaczenia, że trener się uwziął.

Jak to się stało, że bogaty dom pana nie rozleniwił?

To kwestia charakteru, podejścia do życia. Nie pamiętam siebie innego. Od małego ganiałem za piłką od rana do wieczora i nic innego się nie liczyło. Rodzice kupili mi komputer Commodore 64, pierwszy na osiedlu miałem. Taki z joystickiem i grami na kasety. A może to Atari było? To nie przypadek, że nie pamiętam, bo na tym komputerze grali moi koledzy, a ja nie. W końcu matka mi powiedziała: „Słuchaj, Artur, kupiliśmy to dla ciebie, a ciebie nigdy w domu nie ma, są tylko twoi znajomi". Powiedziałem, żeby oddali im komputer, bo mnie nie interesuje. I nadal tak jest, ze trzy razy w życiu na PlayStation zagrałem, wirtualny świat w porównaniu z tym prawdziwym jest nieatrakcyjny. Wolałem cały dzień grać w piłkę przed blokiem, a żeby nie tracić czasu, to na przykład piłem wodę z kałuży. Nigdy nie widziałem w piłce pieniędzy, nie traktowałem bycia piłkarzem jak zawodu – do dziś myślę, że jeśli ktoś nie zastanawia się cały dzień, jak zarobić pieniądze, tylko idzie za pasją, to te pieniądze będzie w końcu miał.

To może piłka potrzebna panu była do sławy?

Nie mam wrażenia, żebym wyskakiwał z lodówki. Wywiad robimy raz na dziesięć lat. Zszedłem ze sceny i jakoś nie tęskniłem za swoją twarzą na pierwszych stronach gazet, nie pukałem do drzwi stacji telewizyjnych, nie wpraszałem się do „Tańca z gwiazdami". Miałem w życiu swój cel – chciałem dobrze grać w piłkę i się nią cieszyć. Kiedy nie grałem, trenerzy i koledzy z drużyny zastanawiali się, czemu nie jestem smutny, czemu przychodzę na treningi pierwszy, a wychodzę ostatni. Nikt nie był w stanie mnie zdołować, dla mnie ciężki trening był codziennością. Kiedy wracałem ze szkoły, rzucałem plecak i szedłem do lasu żonglować piłką. Jak leżał śnieg, to biegałem po ulicach i budowałem kondycję. Jak inni mieli wakacje, to z reprezentacją makroregionu wielkopolskiego jechałem na obóz lekkoatletyczny do Szklarskiej Poręby. Trener chciał nawet, żebym w tej sekcji został, ale oczywiście powiedziałem, że nie ma takiej możliwości, bo dokonałem innego wyboru. Grałem w piłkę, bo chciałem, a nie musiałem.

Pierwsze siedem miesięcy po wyjeździe z Widzewa Łódź do Arminii Bielefeld wspomina pan jednak jako koszmar.

Jedyną moją motywacją, by walczyć dalej, był wstyd. A właściwie chęć uniknięcia wstydu, kiedy musiałbym z podkulonym ogonem wracać do Polski i przyznać, że chyba nie umiem grać w piłkę. Przyjechałem do Niemiec jako 22-latek, znałem angielski, ale wiadomo, jak to jest: w klubie zabiera się komuś miejsce w składzie, ten ktoś ma w szatni swoich kolegów i nagle ci, którzy mówią po angielsku, kompletnie tracą tę umiejętność i trzeba w błyskawicznym trybie nauczyć się niemieckiego albo zginąć. Nie dostałem od trenera Hermanna Gerlanda tyle czasu, ile na przykład Robert Lewandowski w Dortmundzie podczas swojego pierwszego sezonu poza Polską. Nie dostałem szansy, by spokojnie się zaaklimatyzować, poznać realia. Byłem rzucony na głęboką wodę.

Dlaczego pan nie utonął?

Po sześciu miesiącach pobytu w Arminii zaproszono mnie i mojego menedżera na rozmowę z trenerem i dyrektorem sportowym. Powiedzieli nam, że mogę się pakować, bo nie jestem potrzebny i nawet że osoba opiekująca się trawą na stadionie ma bliżej do pierwszego składu niż ja. Powiedzieli też, że dogadali się już z Wisłą Kraków. Tyle że ja się nie dogadałem, bo z nikim nie rozmawiałem o swoim odejściu. Oznajmiłem, że nigdzie się nie wybieram i tyle. Spiąłem pośladki, zacisnąłem zęby i zapieprzałem więcej niż każdy inny.

Największy zakręt przytrafił się panu od razu na samym początku czy później były jeszcze ostrzejsze?

Było kilka, ale ten siedzi mi w głowie. Bo przecież miałem o sobie wysokie mniemanie, trafiałem jako reprezentant Polski do jakiegoś śmiesznego klubu Arminia i okazywało się, że jestem piątym kołem u wozu. Po tym, jak odszedł Gerland, bardzo się ucieszyłem, bo pomyślałem, że będzie już z górki. Przyszedł Benno Moehlmann i nie zmieściłem się nawet do meczowej osiemnastki. Wróciłem do domu i powiedziałem żonie, że chyba trzeba się spakować, bo rzeczywiście jestem słaby, że być może tylko ona i ja wierzymy w to, że potrafię grać w piłkę. Po pięciu dniach Moehlmann jednak przyszedł pogadać.

Miło było?

Trzeba było być mocnym psychicznie, bo zaczął od tego, że mnie nie zna. Chciałem mu wypalić, że jestem najdroższym w historii zawodnikiem Arminii i że to ja jego nie znam, ale jakoś ugryzłem się w język. Moehlmann powiedział jednak, że widzi mnie na treningu, docenia, jak się staram, i że według niego jestem tu najlepszy. Poprosił mnie, żebym dalej tak trenował, a na pewno dostanę szansę. I dostałem. U tego trenera strzeliłem 50 goli w dwa i pół roku, dwa razy zostałem królem strzelców 2. Bundesligi i pomogłem drużynie awansować piętro wyżej. Później mieliśmy z trenerem już inne relacje.

Czuł się pan doceniony?

Kiedy zdecydował się sprowadzić do Bielefeldu Rade Bogdanovicia – napastnika, który kończył powoli bogatą karierę po występach w Atletico Madryt czy Werderze Brema – poszedłem do Moehlmanna i zapytałem, co to w ogóle za transfer. Trener popatrzył na mnie ze zdziwieniem, nie wiedział, czy ma się śmiać, czy płakać i stwierdził, że może sobie kupować, kogo chce, i że to nie ja odpowiadam za transfery. Przyznałem mu oczywiście rację, ale przypomniałem, że to ja jestem tutaj napastnikiem. Mówił coś o alternatywie, o opcji, gdybym był kontuzjowany, ale natychmiast wykrzyczałem, że przecież ja nie mam problemów ze zdrowiem.

Długo tak dyskutowaliście?

Aż kazał mi się nie stresować, stwierdził, że u niego będę grał zawsze i że dopiero jak nie strzelę gola w dziesięciu meczach z rzędu, to wezwie mnie na rozmowę. Powiedziałem: dobrze, teraz jest OK.

Lubił pan być głaskany?

Każdy lubi, ale ja nigdy nie byłem. Albo prawie nigdy. Żona zawsze musiała mnie przytulać. Pamiętam nasz awans z Arminią do 1. Bundesligi. Wygraliśmy 3:1, to był ostatni mecz, strzeliłem dwa gole. Cały stadion szaleje, kibice noszą mnie na rękach. Poprosiłem ich, żeby mnie już puścili, bo na trybunach byli moi rodzice i chciałem jak najszybciej cieszyć się razem z nimi. Matka miała łzy w oczach, a ojciec powiedział, że wszystko fajnie, ale poza tymi dwiema bramkami to padlinę grałem. Ale znowu wracamy do różnych charakterów: jeden musi być pogłaskany, drugiego trzeba mocno kopnąć w tyłek, żeby nie spoczął na laurach. Historia zna też tych zagłaskiwanych na piłkarską śmierć. Ze mną nigdy nie było problemów, zawsze byłem przykładem, wzorem do naśladowania. Nie potrzebowałem specjalnego wsparcia. Jak chwalili, to dobrze, jak nie – radziłem sobie. Chodziłem po cienkiej linii, bo jak się głośno mówi swoje zdanie, to jest fajnie, kiedy jest forma i wyniki, a jak nie ma – to siła negatywnego rażenia jest podwójna.

Myśli pan, że teraz polscy piłkarze są lepiej przygotowani do wyjazdu na Zachód?

Jest kilku młodych – jak Bartosz Bereszyński czy Karol Linetty, którzy grają, jest też Rafał Kurzawa – który siedzi w szatni i dziwi się, że nie gra, bo nie zna języka. Jeżeli przez rok, grając w Górniku Zabrze, szykował się do wyjazdu, trzeba było zrobić wszystko, by to sobie ułatwić. Jest kilku piłkarzy, którzy chcą słuchać starszych kolegów, inni potrzebują sparzyć się samemu. Naprawdę można się odpowiednio przygotować do wielkiej kariery, posłuchać opowieści przy piwie czy winie starszych piłkarzy i wyciągnąć z tego wnioski. Nie jest tak, że jak ktoś weźmie do siebie moje uwagi, to wejdzie do szatni i od razu będzie kozakiem. To tak nie działa. Na końcu tej układanki zawsze jest jednak boisko, które wszędzie ma podobne wymiary, i to na nim trzeba pokazać, że zasługuje się na coś więcej niż pieniądze z kontraktu.

W szatni jest trochę jak w wojsku? To nie jest zbyt skomplikowane intelektualnie miejsce?

To grupa różnych charakterów, w której trzeba się odnaleźć. Albo jesteś mistrzem i wszyscy dostosują się do ciebie, bo wygrywasz im mecze, dajesz punkty, a co za tym idzie – premie i pieniądze, albo tylko jednym z zawodników, którzy muszą się dostosować. Piłkarska szatnia nie jest głupsza od szatni koszykarzy, piłkarzy ręcznych czy lekkoatletów. Każda ma podobne prawa, wszędzie znajdą się jednostki ponadprzeciętnie inteligentne, błędem byłoby wrzucanie wszystkich do jednego wora. Wielu sportowców ma pretensje do piłkarzy, że tak mało robią, a tak dużo zarabiają. Tyle że nam nikt tych pieniędzy nie wkłada do kieszeni za darmo, na piłkę po prostu jest koniunktura. Może kiedyś się zmieni i będzie na lekkoatletykę albo cymbergaja. Zaglądanie do portfela jest nieeleganckie i głupie – każdy miał wybór, co robić w życiu. Współczuję tym, którzy zorientowali się za późno i są teraz nieszczęśliwi.

W każdej szatni jest lider, jest błazen, jest ktoś skryty. Kim pan był?

Po trochu każdym, odnajdywałem się w różnych rolach. Trenerzy postrzegali mnie jako silny charakter, piłkarza, który potrafił wiele znieść i mógł być dla innych inspiracją. Szatnia jest duża, pomieści każdego – cichego, głośnego, błazna i intelektualistę. Sztuką jest dogadać się ze wszystkimi. Wiadomo, że nie z każdym będziesz chciał spędzać codziennie czas, ale jeśli będzie wspólny język i cel – mogą przyjść wyniki. Ja w szatni byłem na pewno inny niż w domu, z rodziną – żoną i córkami. Zawsze byłem sobą, ale trzeba było używać innego języka. Nie wyobrażam sobie, żebym do najbliższych odnosił się tak, jak do kolegów z boiska.

To prawda, że kiedy w szczytowej formie Adam Małysz pokonywał Svena Hannavalda i Martina Schmitta, wchodził pan do szatni i udając, że nie oglądał zawodów, pytał o wyniki Polaka?

No, to właśnie było wchodzenie w rolę błazna, takie rozluźnianie napiętej sytuacji. Ale o takich rzeczach w Bielefeldzie mogłem mówić, kiedy strzelałem gole. To były dowcipy, które uchodziły komuś, kto był w formie. Dowcipów o Polakach też się nasłuchałem. Że Niemcy jadą do Polski na wakacje bez samochodu, bo on tam już jest. Sztuką jest śmiać się z siebie, a przecież w tym dowcipie było trochę prawdy. Takie były czasy. Niemcy już nie dodawali, że chłopaki ze Szczecina przyjeżdżali kraść auta na zlecenie niemieckich emerytów, którzy z ubezpieczenia chcieli sobie kupić nowe mercedesy, ale co tam. Trzeba było się pośmiać.

Pana kariera jest bardzo dziwna. Dwa razy przechodził pan do Herthy Berlin, za drugim razem nawet dopłacając do swojego transferu. Tak bardzo chciał pan udowodnić, że nadaje się do większego klubu?

Jakieś tam grosze rzeczywiście dołożyłem od siebie, ale w Berlinie dwa razy zaprzedałem się diabłu. Tłumaczenie tego szerszej publiczności mijało się z celem, kiedy mi nie wyszło, teraz po zakończeniu kariery mija się jeszcze bardziej. W kilku zdaniach da się to wyjaśnić na przykładzie Łukasza Piszczka, który po mundialu w Rosji powiedział, że jeszcze nigdy nie był tak źle przygotowany do turnieju i dlatego zawiódł. Ten sam Piszczek przeszedł później normalny okres przygotowawczy w Borussii Dortmund i jako 33-letni piłkarz jest najlepszym prawym obrońcą Bundesligi. Kiedyś trafnie moją karierę opisał mój przyjaciel. Powiedział, że w Bielefeldzie byłem koniem wyścigowym, a w Berlinie – pociągowym. Tak wyglądało moje przygotowanie fizycznie, byłem zajechany.

Ale co to znaczy, że zaprzedał się pan diabłu?

Nie potrafiłem powiedzieć „stop". Powinienem pójść do Huuba Stevensa czy Luciena Favre'a i wykrzyczeć, że nie tędy droga. Że mogę trenować dużo i ciężko, ale to musi mieć sens. Nie mogę pracować na pulsie 180 przez półtorej godziny, bo to mi nic nie daje poza zakwaszeniem organizmu i czuję, że nie tylko się nie rozwijam, ale wręcz się cofam. W Berlinie trener przygotowania fizycznego zobaczył moje wyniki z Arminii i powiedział, że trzeba dużo poprawić. Pytałem, co niby trzeba poprawić, bo mając takie wyniki, strzeliłem 50 goli w dwa i pół roku. „Jak ja ci poprawię, to strzelisz 150" – usłyszałem. Zaufałem, chciałem, żeby tak było. No i strzeliłem. Ale sam sobie w kolano.

W Hercie miał pan problem nawet z dziennikarzami.

Zrobili wielką aferę z niczego. Z krytyką nigdy nie miałem problemu, uważałem ją za codzienność dla piłkarza, jednak nie pozwalałem mieszać spraw sportowych z rodzinnymi. Jeden dziennikarz napisał po moim słabym meczu, że jestem tak słaby, że współczuje moim dzieciom w szkole takiego ojca. To był cios poniżej pasa. Z kolejnego treningu odebrała mnie żona z córkami, jechaliśmy samochodem i zatrzymaliśmy się przy tym dziennikarzu. Otworzyłem tylne okna i powiedziałem: „Dziewczynki, powiedzcie panu, jak się czujecie w szkole". Tyle, nic więcej. Dziennikarz się zmieszał, zrobił się czerwony. Poprosiłem go, by zapytał moje córki osobiście o samopoczucie, ale jakoś nie chciał. Miałem potem duże nieprzyjemności zarówno w klubie, jak i z pracodawcą tego pismaka.

W reprezentacji Polski nie zrobił pan wielkiej kariery, a pożegnał się w swoim stylu: ogłaszając całemu światu, że w kadrze już grać nie będzie.

Wiele moich poglądów spotykało się ze ścianą zdziwienia, z jakimś dziwnym, nieprzyjemnym odbiorem. Nikt się nie zastanawiał, dlaczego, chociaż strzelam gola za golem i dwa razy zostaję królem strzelców, nie dostaję powołań od Jerzego Engela. Engel powiedział, że drugoligowych zawodników się nie powołuje, po czym kiedy Jacek Krzynówek spadł do drugiej ligi z Norymbergą, był podstawowym zawodnikiem kadry, a nawet jej kapitanem. Trenerzy szukali wymówek, żeby mnie nie powoływać. Wróciłem do kadry, kiedy przyszedł Leo Beenhakker, ale on nie znalazł czasu nawet na chwilę rozmowy ze mną. Spodziewałem się czegoś innego. Przyszedł ktoś nowy, miał być świeżą krwią, miał nie patrzeć na układy, ale widocznie słuchał swoich śmiesznych doradców, którzy mówili mu, żeby mnie nie brał, bo mam ciężki charakter. Naprawdę wtedy trzeba było szukać powodów, nie żeby mnie powołać, ale żeby mi powołań nie wysyłać. Przyjechałem na zgrupowanie po ponadczteroletniej przerwie, telepałem się na Cypr, żeby zagrać jakieś marne 45 minut i zostać odstrzelonym. Żaden z trenerów nie znalazł dla mnie nawet pięciu minut. No to ja też podziękowałem za takie wycieczki.

Była później jakaś okazja, by z tymi trenerami porozmawiać, o co chodziło? Na jakiejś rocznicy, wigilii?

Nie zapraszają mnie na jubileusze, na wigilie też. Jakbym dostał zaproszenie, to pewnie parę osób usłyszałoby taką prawdę, której wolałoby nie słyszeć. Oni żyją w swoim świecie, wymyślonym, dobrym dla ich samopoczucia. I nieważne, że prawda jest gdzie indziej. Akurat z selekcjonerami to nie mam o czym gadać. Miałbym po dziesięciu latach zapytać Beenhakkera, dlaczego ze mną nie pogadał? Nie jestem pamiętliwy, w czym by mi to teraz pomogło? Zagrałem w kadrze 19 meczów, strzeliłem cztery gole. Mogło być tego dużo więcej, ale nie było, świat się nie zawalił. Niektórzy po karierze się załamują, wpadają w depresję gangstera, bo nie potrafią odnaleźć się w codziennym życiu, bez sportowych emocji. A ja się odnalazłem, płynnie przeszedłem z kariery piłkarskiej do biznesowej.

Bardzo dużo ma pan tych interesów. Sklep w Berlinie, sklep w Duesseldorfie, doradztwo personalne. Znajduje pan na to wszystko czas?

Mam wszystko tak poukładane, że zajmuję się już rozwijaniem kolejnych pomysłów. Mam firmę pośrednictwa pracy w Niemczech, szukam następnych wyzwań. Nie ma sensu siedzieć w domu i czekać, aż manna spadnie z nieba, trzeba działać. Tak zostałem wychowany, to dostałem od rodziców i teraz chciałbym przekazać córkom. Mógłbym przecież stwierdzić, że wystarczy mi do końca miesiąca i w związku z tym dłużej sobie pośpię, a później pójdę pograć w tenisa. Tylko czy byłoby to dobre dla moich dzieci, które widziałyby mnie na kanapie przed wyjściem do szkoły i w tym samym miejscu, kiedy by z niej wracały? Ojciec jest w domu, pieniądze też są. Nie można dawać takiego przykładu, bo nie na tym polega życie.

Jest pan rodzinny?

Jednym z powodów, dla których zdecydowałem się nie zostawać trenerem, była właśnie rodzina. Piłkarz nie ma czasu w weekendy, ale po treningu pędzi do domu, ma też wakacje, jakieś dni wolne. Trener jest w pracy ze 362 dni w roku, a przez trzy pozostałe jest chory. Żona poświęcała dla mnie swój czas, kiedy robiłem karierę, teraz w jakimś stopniu chcę oddać to, co dostałem. Miałem komfort pracy, teraz staram się go tworzyć. Chcę mieć wolne weekendy, żebyśmy mogli spędzać je wspólnie. Mam świadomość, że czas ucieka bardzo szybko i nic nie jest dane raz na zawsze. Bardzo przeżyłem śmierć mojej mamy, która odeszła w wieku 53 lat, czyli dużo za wcześnie. Wiem, że trzeba robić wszystko, by zdążyć się spełnić, by być dobrym i szczęśliwym. Ja się spełniam z rodziną, cieszę się, że mogę patrzeć, jak dojrzewają moje córki. Jedna ma już 17 lat, druga wkrótce skończy 14. To, że jestem częścią ich życia, jest dla mnie najważniejsze.

Czego je pan uczy poza tym, że pieniądze nie są najważniejsze?

Każdy rodzic próbuje przekazać swoim dzieciom jakieś życiowe wartości, ale to jest tak, że jak się same nie sparzą, to ciężko im się do nich przekonać. Jest etap w życiu, kiedy nie myśli się, co będzie jutro. U mnie też się to zmieniało. Kiedy byłem w Widzewie, potrafiłem wyjść z Marcinem Zającem i Mirkiem Szymkowiakiem na Piotrkowską i dostać w ryj. Najważniejsze jednak, żeby z błędów, które się popełnia, umieć wyciągać wnioski. Bo błędy popełni każdy, także moje dzieci. Nie ochronię ich przed całym złem świata. Błędy trzeba jednak najpierw zauważyć, nazwać je, a później przegadać. Mam parę firm, zatrudniam kilku ludzi. Zawsze powtarzam im, że zasłużą na drugą szansę, ale tylko wtedy, jeśli będą potrafili się przyznać, że coś zrobili nie tak. Jeżeli przyjdą i powiedzą o swoim błędzie, nie będę widział w tym problemu, może da się to jeszcze wszystko naprawić. Ale jeśli zobaczę błąd, którego pracownik do samego końca będzie się wypierał, to szlag mnie trafi.

Miałby pan coś przeciwko, gdyby pana córka spotykała się z piłkarzem?

Wiem już o tym, że to nie ja decyduję, z kim będzie spotykała się moja córka. Nawet najmniejsza chęć wpłynięcia na jej wybór mija się z celem, a może mieć nawet odwrotny efekt. Trzeba być otwartym. Oczywiście, kiedyś myślałem, że będę miał schowany za drzwiami kij bejsbolowy i każdy, kto przyjdzie do moich córek, dostanie najpierw po kolanach, ale później zweryfikowałem swoje plany. Nauczyłem się pokory.

Ale ścianę chwały w swoim domu w Berlinie pan ma. Powycinane zdjęcia z gazet, tytuły o „Królu Arturze".

Ściana to efekt szacunku dla prezentów, które dostałem. To są pamiątki z 30. czy 40. urodzin, z zakończenia kariery. Mógłbym wszystko wrzucić do piwnicy, ale nie mam piwnicy. Żona mnie namówiła, żeby to wszystko ładnie pokazać, bo trzeba być dumnym z tego, co się osiągnęło. Uważam, że ma rację, chociaż nie jest tak, że jak nie pójdę każdego ranka do tego pokoju, to nie potrafię normalnie żyć. A z „Króla Artura" bardzo się cieszę, bo to przydomek, który dostałem w Niemczech, jako obcokrajowiec. Ochrzcili mnie tak kibice i tak mówią na mnie w Bielefeldzie do dziś. Szkoda, że nie przeniosło się to do Berlina, tutaj mógłbym być najwyżej paziem. Korona spadła mi głęboko. Do piwnicy, której nie mam. ©?

— rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Więcej osób pana lubi czy nie lubi?

Mam grono osób, które przeszło automatyczną selekcję, kiedy zakończyłem karierę. Zostali ze mną ludzie, którzy szanują mnie jako człowieka, a nie piłkarza czy byłego piłkarza. Ci ludzie wiedzą, kim jestem i jaki jestem. Nie szukam na siłę przyjaciół ani uwielbienia. Nie wszyscy muszą mnie kochać. Robię swoje, jestem, jaki byłem zawsze i tego nie zmienię. Nie interesuje mnie to, czy ktoś mnie lubi. Kiedy zacząłem komentować mecze w telewizji i wszedłem w świat Twittera i Instagrama, dowiedziałem się, że ktoś nie może mnie słuchać albo że wyłączył telewizor w 60. minucie, bo nie był w stanie znieść mojego głosu. Odpisuję na spokojnie, że zacząłem dobrze komentować dopiero od 62. minuty. Wiem, że nie robię wszystkiego idealnie i nigdy nie będę robił. Jeśli jednak miałbym przejmować się krytyką i wchodzić w dyskusję albo starać się każdemu dogodzić, to podejrzewam, że miałbym 120 kilogramów nadwagi ze stresu, a ze strachu bałbym się wyjść z domu.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków