Chaos w tej sprawie pogłębia fakt, że Amerykanie, w swej większości posługujący się jednym językiem, muszą rozstrzygnąć, czy w rozmowie prezydentów nastąpiło quid pro quo, czyli po łacinie „coś za coś". Prezydent powtarzał wielokrotnie, że nie było żadnego quid pro quo, demokraci żądali śledztwa w tej sprawie, aż w końcu zorientowali się za pomocą badań fokusowych, że nikt, poza dziennikarzami i prawnikami, nie rozumie tego zwrotu, i wtedy spiker Izby Reprezentantów Nancy Pelosi pierwsza użyła określenia „szantaż".
Cała Ameryka szukała w internecie informacji o tym prawniczym terminie, zadając m.in. pytania takie jak: czy quid pro quo jako takie jest legalne, lub co jest przeciwieństwem quid pro quo. (Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi, że w ogóle to tak, a na drugie, że nie wiadomo, ale na pewno nie quo pro quid.)
Czasami jednak linia frontu ucieka w maliny. Tak się stało za sprawą Conana, komandosa, który czynnie przyczynił się do zlikwidowania terrorysty Abu Bakr al-Baghdadiego. Conan jest psem i spece od opinii publicznej wiedzą, że nic nie uczłowiecza człowieka bardziej niż jego kontakty ze zwierzętami. Prezydentowi Trumpowi, o którym wiadomo, że nie lubi ani psów, ani kotów, podnosiła się popularność, gdy tylko mówił o Conanie, więc jego doradcy zaproponowali wizytę Conana w Białym Domu.
Za ten pomysł polecą głowy. Po pierwsze Conan tulił się do wiceprezydenta Mike'a Pence'a i jego żony, wyczuwając pewnie miłe zapachy ich psa, kota i królika, i nie zwracał uwagi na Donalda i Melanię. Prezydent Trump mówił jednak ciepło o Conanie, używając zaimka „he", czyli on. Po kilku godzinach burzy internetowej Biały Dom wydał oświadczenie, że Conan jest jednak „nią", a niedługo potem cofnął się znów na pozycje „on". Żeby było śmieszniej, nikt nie używał zwrotu pies czy suczka – posługiwano się terminami „chłopiec" i „dziewczynka".