Szymon Kołecki: Olimpijczyk, mistrz, prezes. Ikona polskiego podnoszenia ciężarów

– Trening sportowca polega na balansowaniu na granicy ludzkich możliwości. Odpoczywa się tylko po to, by dalej sprawdzać, gdzie ta granica leży – mówi Michałowi Kołodziejczykowi sztangista Szymon Kołecki, od kilku dni oficjalny złoty medalista igrzysk olimpijskich w Pekinie.

Aktualizacja: 30.09.2017 11:45 Publikacja: 29.09.2017 11:00

Szymon Kołecki: Olimpijczyk, mistrz, prezes. Ikona polskiego podnoszenia ciężarów

Foto: Napo Images/Forum, Filip Ćwik

Plus Minus: Złoty medal z igrzysk w Pekinie trafił na pana szyję po ponad dziewięciu latach. Sprawiedliwości stało się zadość?

Można tak powiedzieć. Od roku spodziewałem się, że sprawa tak się zakończy, i zdążyłem się już przyzwyczaić do tej myśli. Może to nieskromne, ale zawsze uważałem się za bardzo dobrego zawodnika i miałem nadzieję zdobyć kiedyś złoty medal igrzysk olimpijskich.

Kazach Ilja Iljin, któremu odebrano medal za doping, to pana dobry znajomy?

Tak, spotykaliśmy się na zawodach albo kiedy Kazachowie przygotowywali się do startów na dużych imprezach w Polsce i potrzebna im była moja pomoc w organizacji zgrupowania. W ostatnich miesiącach nie mieliśmy jednak kontaktu, nie rozmawialiśmy. Zresztą tak naprawdę to nie wiem, co miałbym mu teraz powiedzieć. Ilja to dobry kolega, wcześniej czy później znowu się spotkamy i nie wyobrażam sobie, żeby nasza znajomość się skończyła.

Tomasz Majewski mówił, że oglądając profile społecznościowe swoich kolegów ze Wschodu ukaranych za doping, widział tylko dobrą zabawę.

Oni mają przekonanie, że ktoś się na nich mści. Że niesprawiedliwy Zachód zawiązał jakiś spisek przeciw sportowcom z krajów byłego Związku Radzieckiego. W wyniku powtórnych analiz z dwóch igrzysk unieważniono jednak wyniki aż dziesięciu ciężarowców z Kazachstanu i w tym nie może być przypadku. Większość z przyłapanych na dopingu teraz jednak normalnie trenuje, przygotowuje się do mistrzostw. Mają nadzieję, że dyskwalifikacja się skończy, a oni będą mogli startować, bo przecież życie toczy się dalej.

Medal z Pekinu był dla pana szczególnie cenny, bo wywalczył go pan, podnosząc się po ciężkiej kontuzji.

Tak, nawet srebro było wielkim sukcesem, to były świetne zawody. Dużo tego, co wypracowałem w trakcie przygotowań, udało się przenieść na pomost i to, że byłem drugi, nie stanowiło dla mnie wielkiej tragedii. Oczywiście mogłem wygrać w Pekinie, miałem podejście na złoto, byłem na to przygotowany, ale podczas zawodów rzadko zdarza się wykorzystać sto procent swoich założeń. Mnie nie zdarzyło się nigdy.

Jak to nigdy?

Bywałem blisko sukcesu, ale przed startem zawsze zawieszałem sobie poprzeczkę tak wysoko, że nie udawało mi się zrealizować tego, co założyłem. Wieszałem poprzeczkę powyżej swoich możliwości. Z Pekinu jednak byłem od razu zadowolony. Wie pan, ile razy analizowałem podejście na 228 kilogramów, które mogło dać mi złoto?

Nie mam pojęcia.

Kilka tysięcy razy i pewnie jeszcze kilka tysięcy razy przede mną. Wieczorem przed spaniem, rano. I nigdy nie analizowałem tego, co by było, gdyby Ilja przegrał, co by było, gdybym już wtedy w Chinach dostał złoty medal. Wychodzę z założenia, że gdybym zaliczył tamto podejście, to nie musiałbym czekać aż dziewięć lat.

Naprawdę nie ma pan żalu do Iljina, że oszukiwał?

Nie. Nie jest mi przykro, że nie słyszałem hymnu zaraz po zawodach. Minęło dużo czasu, mam już inne życie, robię inne rzeczy. Nie rozpamiętuję tego, że ktoś zepsuł mi imprezę w Pekinie, ale cieszę się, że doczekałem momentu, kiedy w końcu mam na szyi olimpijskie złoto.

Czyli nie miałby pan problemu z podaniem ręki „koksiarzowi"?

Każdemu może się przytrafić błąd, każdy ma możliwość jego naprawy. Tak, podałbym rękę komuś, kto został przyłapany na dopingu w sporcie. Gwałcicielowi, pedofilowi ręki nie tylko bym nie podał, ale raczej uciął, a jednak i tacy przestępcy przechodzą resocjalizację i wychodzą na wolność. Doping jest elementem sportu – niechcianym, zwalczanym i przykrym, ale naprawdę wokół nas żyje wiele ludzi, którzy dopuścili się dużo gorszych rzeczy. Ilję znałem od wielu lat i nawet przez myśl mi nie przeszło, że przygotowuje się do igrzysk stosując zabronione środki. Byłem pewien, że cały Kazachstan tak właśnie oblicza swoje szanse na medale. Wiadomo, nie walczyliśmy fair, ale nawet nieźle się z tym czułem.

Niby z czym?

Wiedziałem, że mam nad Iljinem przewagę. Że mimo nierównej sytuacji możemy nawiązać równą walkę.

W podnoszeniu ciężarów trwa wyścig zbrojeń? Kto lepiej ukryje doping przed komisją?

Nie wydaje mi się, żeby tak było. Ruchy MKOl i Światowej Agencji Antydopingowej w ostatnich latach wydają się rozsądne i mogą na długi czas uporządkować kwestię dopingu. Jeśli go nie zakończą, to przynajmniej wielu wystraszą. I nie mówię tylko o sportowcach, ale też o całych krajach i systemach, które wspierały swoich sportowców zabronionymi metodami. Oczywiście, zawsze się znajdzie ktoś, kto zaryzykuje, ale to będzie margines. Procent, półtora, może dwa – statystyki przyłapanych będą oscylować wokół takiego wyniku. To się nie zmieni. Nie chodzi mi tylko o ciężary, ale i o cały sport. Myślę, że w cywilizowanych krajach doping schodzi na margines, u nas świetnym ruchem jest utworzenie POLADY – Polskiej Agencji Antydopingowej, zmiana ustawy, zacieśnienie współpracy z organami ścigania. Wchodzimy na taki poziom jak we Francji, Włoszech czy Stanach Zjednoczonych. Pytał pan o wyścig zbrojeń – moim zdaniem zapisaliśmy się do tego, który walczy z niedozwolonymi środkami.

Pana też podejrzenia o doping nie ominęły. Mówił pan: „Gdy miałem 15 lat, ktoś nafaszerował mnie jakimś świństwem". Został pan zawieszony.

Przynajmniej trzykrotnie chciano mnie zawiesić, jednak w Polsce nigdy się to nie udało. Rzeczywiście, europejska federacja zawiesiła mnie, kiedy miałem 15 lat, ale wówczas oszukał mnie polski związek, który obiecał wybronić mnie ze sprawy, a nic nie zrobił. Wyrok się uprawomocnił i nie miałem już nic do powiedzenia. Pozostałe sprawy wziąłem w swoje ręce i odparłem zarzuty, które nie były prawdziwe. W 2004 roku miałem bardzo bolesny moment, gdy zrobiono wielką aferę z mojego stężenia nandrolonu we krwi. Wynosiło 2,48, teraz za normę uznaje się 2,50. Poza tym miałem medyczne uzasadnienie. Całkiem niedawno próbowano mnie jeszcze uwikłać w sprawę tuszowania stosowania niedozwolonych środków. Nie autor, ale osoba wypowiadająca się w tekście musiała wydać oświadczenie i przepraszać mnie za swoje słowa. Nie miała na nie żadnego potwierdzenia, żadnych dowodów. Machnąłem ręką i zamknąłem sprawę. Wielu ludziom zależało tylko na tym, żeby mi dowalić, z wieloma zarządami byłem w konflikcie, zbyt często się nie zgadzałem. Dla wielu ludzi moje zawieszenie byłoby bardzo miłe i często wysuwali bezsensowne oskarżenia.

W czasie igrzysk w Rio musiał pan świecić oczami przed kamerami po dopingowych wpadkach braci Zielińskich. Wstyd?

Kiedy wręczano mi złoty medal igrzysk, miałem powiedzieć do Marcina Dołęgi, który otrzymywał brązowy medal, że nie widziałem tylu kamer właśnie od tamtego czasu. Nie powiedziałem, bo bałem się, że ktoś to nagra i będzie skandal na całą Polskę.

Zapytam jeszcze raz: wstyd? Wyglądał pan wtedy na bardzo zdenerwowanego.

Żyły wyszły mi na czoło, na szyję. Zawsze tak mam, kiedy jestem zdenerwowany. Był to jeden z trudniejszych momentów w moim życiu, a jako prezesa – zdecydowanie najtrudniejszy. Wielki zawód. Do dzisiaj twierdzę jednak, że największej winy wcale nie ponoszą zawodnicy.

Usprawiedliwia ich pan?

Nie. Ale uważam, że środowiska klubowe i trenerskie na pewno dołożyły dużo do ich problemów. W jaki sposób, celowo czy nie – nie rozstrzygam, jednak jestem pewien, że gdyby bracia Zielińscy trenowali tak, jak zalecaliśmy, nie byłoby żadnych afer.

Ciężary zawsze miały łatkę sportu, w którym doping jest obecny. Czemu zdecydował się pan akurat na tę dyscyplinę?

Wiedziałem, że będę sportowcem, bo tylko w sporcie potrafiłem sobie zorganizować życie i miałem szansę osiągnąć sukces. Pochodzę z Wierzbna pod Oławą. W mojej wiosce mieszkało z 800 osób, był kościół, szkoła podstawowa, boisko i sala, w której trenowano podnoszenie ciężarów. Nie wiem, czy ktoś mnie ukształtował, czy zadziałał instynkt samozachowawczy, ale były dwa kluby, do których nie chciałem należeć – piłkarski, bo grał w bardzo niskiej lidze, i ten pijaków, pod barem, gdzie też nie było mi po drodze. Trenowałem wszystkie dyscypliny – gimnastykę, akrobatykę, później zaczęły się ciężary. Byłem dobry, odnalazłem się. Może było mi łatwiej, bo ojciec też był sztangistą. Ćwiczenia weszły mi w krew i wiedziałem, że to moja droga, sposób na życie.

Dość bolesny. Pana kariera pełna jest kontuzji.

Nawet medal w Pekinie zdobywałem z pękniętym odciskiem – od sztangi odciski pękają, jest trochę krwi, ale to nic wielkiego. Piszczele też były pozdzierane, nadal pełne są wgnieceń. Idealna technika polega na tym, że sztanga idzie do góry jak najbliżej ciała, a żeby się nie ślizgała się w rękach, musi być w miarę ostra. Pełno jest obtarć skóry, urazów ud, obojczyków, ale to wszystko drobiazgi, w treningu praktycznie nie przeszkadzają. Gorzej jest z kontuzjami bólowymi. Kiedy trenuje się w poniedziałek, wtorek i środę, w czwartek zawsze są jakieś dolegliwości. Po to jest jednak czwartek, żeby mieć czas na odnowę przed piątkiem. Trening organizmu sportowca polega na balansowaniu na granicy ludzkich możliwości. Odpoczywa się tylko po to, by dalej sprawdzać, gdzie ta granica leży. Inaczej nie można się rozwijać.

Miał pan chwile zwątpienia?

Bywało ciężko, zwłaszcza po operacji kręgosłupa w 2004 roku, kiedy myślałem, że w ogóle nie wrócę do sportu. Zdążyłem się odpowiednio przygotować jeszcze do igrzysk w Pekinie, a później przeszedłem operację kolana, która praktycznie zakończyła moją karierę. Poczułem, że nie wejdę już na poziom, do którego sam siebie przyzwyczaiłem.

Co działo się wtedy w pana głowie?

Po części byłem spełniony, bo miałem już ze 20 medali mistrzostw Europy, świata, dwa srebra olimpijskie. Nie miałem takiego poczucia, że odejdę z niczym, że cały mój wysiłek poszedł na marne. Oczywiście przeżywałem to, że nie powalczę o złoto na igrzyskach, ale wtedy bardziej jednak skupiałem się na tym, co zrobić, żeby zabezpieczyć przyszłość rodziny. Ambicje sportowe przestały być najważniejsze, co jeszcze kilka lat wcześniej było dla mnie nie do pomyślenia. Bardzo szybko, z miesiąca na miesiąc, musiałem zająć się pracą, a że było jej tak dużo, nie miałem czasu na rozpamiętywanie tego, co straciło się w sporcie.

Otworzył pan klub fitness. Dało się z tego wyżyć?

Klub w Ciechanowie istnieje cały czas i stanowi stałe źródło dochodu. Ale niejedyne. Trochę pieniędzy zarobiłem w czasie kariery, były jakieś kontrakty sponsorskie, które powoli się kończyły. Teraz są starty w MMA, znowu wróciłem do tego, co kocham najbardziej. Myślałem już, że sport nie jest dla mnie – wtedy, pod koniec 2010 roku, zdrowie zmusiło mnie do zmiany życia.

Cierpliwość, upór, konsekwencja – mówi pan o przyczynach swojego sukcesu w podnoszeniu ciężarów. A potem czytam: „Nie mógłbym być trenerem. Nie mam cierpliwości". To jak to w końcu jest?

Cierpliwość może być rozpatrywana na różne sposoby, jednak tej prawdziwej nauczyłem się dzięki kontuzjom kręgosłupa. Kiedyś bardzo dłużyły mi się trzytygodniowe przygotowania. Później, jak plecy już bolały, to i półtora roku nie było dla mnie długo. Konsekwentnie, spokojnie rozkładaliśmy z trenerem plan i wszystko znosiłem bardzo dobrze. Uparty rzeczywiście także byłem, czasem aż za bardzo. Ale siły do tego, żeby zostać trenerem, faktycznie nie mam. Nie potrafię nikogo uczyć. Kiedyś próbowałem brata, kolegów – nie potrafię jednak zrozumieć, jak można coś komuś powiedzieć dwa razy, a on tego nie potrafi wykonać. Wiem, że pewnych szkoleniowych błędów nie był w stanie u mnie wyplenić mój trener, ale nie jestem w stanie udźwignąć tego, że moje słowa trafiają w próżnię. Żądam za szybkich efektów.

Jak pan mówi do swoich dzieci, to też z takim założeniem?

No, nie udaje się, nie słuchają za każdym razem. Ciężko mi powiedzieć, jak je wychowuję – okaże się, jak dorosną, ale na pewno nie jest to łatwe zadanie. Jednak przez to, że ciągle mam jakieś treningi i wyjazdy, większy ciężar wychowania dzieci wzięła na siebie moja żona. Dobrze sobie radzi. Mamy trzy córki – Ola ma 12 lat, Agatka sześć, Ania cztery. Jest też Daniel, który wchodzi w trudny wiek, bo skończył 16 lat i pewnie ze dwa jeszcze pofisiuje, a później odpowie sobie na pytanie, czy zmarnował ten czas, czy może jednak udało mu się go dobrze spożytkować.

Zawsze chciał pan mieć tak liczną rodzinę?

Chciałem mieć minimum trójkę dzieciaków. Mam czworo, jest jeszcze lepiej. Cieszę się, że jesteśmy wszyscy razem. Ja od rodziców wyjechałem na drugi koniec Polski jako czternastolatek.

Pana ojciec był wymagający? To było programowanie na sukces?

Rodzice rzadko mnie widzieli, moje medale także. Wiedzieli natomiast, że mnie od treningu to trzeba raczej odciągać, niż do niego zachęcać. Zachęcać trzeba było mnie do świętowania, gdy udało się coś osiągnąć.

Nie wierzę, że czternastolatek puszczony samopas nie ma ochoty posmakować trochę wolności.

No widzi pan, brzmi niewiarygodnie, ale ja byłem skupiony tylko na treningach. Może zawdzięczam to rodzicom, może trenerom. Po pierwszym roku zmieniłem szkołę na zaoczną, nie informując o tym rodziny, bo chciałem zrobić karierę w sporcie. Chciałem trenować dwa razy więcej. Nie było ze mną żadnych problemów wychowawczych w żadnej grupie wiekowej. Nie interesowało mnie nic poza moją formą. Chciałem tylko zdobywać złote medale na igrzyskach. Wiedziałem, że kiedy je zdobędę, to przez następne 20 lat będę mógł się bawić.

To dlatego srebrny medal z igrzysk w Sydney potraktował pan jako porażkę? To był tylko srebrny medal?

To była porażka, bo do zdobycia srebra wystarczył mi niewielki wynik, a niewiele większy, a nawet dla mnie mały, dałby mi złoto. Stanąłbym na najwyższym stopniu podium, gdybym zaliczył próbę 225 kilogramów, w przygotowaniach robiłem to 30, 40 razy. Z powodu kontuzji nie byłem jednak w stanie dokończyć zawodów. Poleciały łzy, ale takie bardziej ze złości, a nie rozczarowania.

Podnoszeniem ciężarów kibice nie żyją na co dzień. Czy świadomość, że podczas igrzysk patrzyła na was cała sportowa Polska, trochę paraliżowała?

Nie. W trakcie igrzysk nie myślałem, że to najważniejsza szansa w życiu i że może już się nie powtórzyć. Mnie raczej pocieszało to, że następne igrzyska są już za cztery lata, i byłem pewny, że zdobędę na nich złoty medal. A za kolejne cztery – następne złoto.

I nigdy nie przyszła myśl, że to boli za bardzo? Że czas to rzucić?

Raz rzuciłem.

Kiedy?

W 2004 roku przygotowywaliśmy się do igrzysk w Atenach i bardzo bolał mnie kręgosłup. To było na zgrupowaniu w Giżycku, w czerwcu. Ból był nie do zniesienia, a czasu do kwalifikacji bardzo mało. Nie mogłem trenować, spakowałem się, przeprosiłem trenera i pojechałem do domu. Wtedy też się popłakałem. To był jedyny raz w życiu, kiedy zrezygnowałem z dalszych przygotowań. Tylko ten jeden raz się poddałem.

Na długo?

Następnego dnia już ćwiczyłem, a za sześć dni wystartowałem w zawodach.

Ktoś dzwonił, namawiał do powrotu?

Ze związkiem byłem wtedy już mocno skłócony, więc nie dzwonili do mnie „z urzędu". Natomiast moi przyjaciele, sponsorzy, opiekunowie czy trenerzy wiedzieli, z jak ciężką walczę kontuzją i że skoro już się poddałem, to znaczy, że była ode mnie silniejsza. Mogło im być przykro, nic więcej.

Wrócił pan do treningu po jednej nocy. Skąd ta siła?

Startowałem od dziecka i zawsze pracowano nade mną, żebym przełamywał swoje bariery. Ta bólu była po prostu kolejną. Pamiętam, miałem ze 12 lat, kiedy robiliśmy skłony na koźle. Przy 30 kilogramach było mi ciężko i kiedy stwierdziłem, że nie dam rady, usłyszałem tatę: „Jak ty nie dasz rady, to kto da?" – zapytał. Pamiętam to do dziś, ale takich momentów było więcej. Miałem motywację ojca, trenerów. Proszę wyraźnie napisać, że do trenerów to miałem szczęście, bo mnie dobrze sportowo wychowali.

Ale zawsze był pan niepokorny.

Tak.

Dlaczego?

Niczego bym nie zmienił. Uważam, że zawsze kiedy się buntowałem i chciałem coś załatwić, miałem rację.

Głośno pan krzyczał.

Trzeba zrozumieć, że nigdy nie buntowałem się bez powodu. Nie podobało mi się na przykład, gdy związek podpisywał kontrakt z dużym sponsorem, chodziliśmy obklejeni reklamami od czoła po kostki i nic z tego nie mieliśmy. Ktoś zarabiał na nas duże pieniądze i nie chciał się dzielić. Nie podobało mi się także, kiedy z fizjoterapeuty robiono trenera. Stawiano go przed nami i mówiono, że poprowadzi zajęcia, a ja nie rozumiałem, dlaczego ktoś ma to robić pierwszy raz w życiu akurat z reprezentacją. Takich historii było wiele. Polskie związki sportowe to duże organizacje, w których nie da się uciec od wewnętrznych gierek i polityki. Ale pamiętajmy, że kiedy w 2006 roku trenerem został Zygmunt Smalcerz, to przez dwa lata był spokój. Nie było żadnych problemów, brał na siebie kontakt z władzami, wszystko było załatwione i dobrze zorganizowane. Większość moich buntów dotyczyła tych samych tematów: sposobów trenowania, traktowania zawodników, dbania o nasz komfort. Może czasami powinienem to artykułować, używając innego języka, ale zdania bym nie zmienił.

W Pekinie zaprotestował pan przeciwko chińskim władzom, obcinając przed startem włosy „na tybetańskiego mnicha".

Docierały do nas sygnały, że w czasie igrzysk będzie potężna cenzura – od hali sportowej po zwyczajne ulice. Siedzieliśmy pięć tygodni w Spale, przygotowując się do startu, i mieliśmy różne pomysły. Oczywiście jako najbardziej wygadany chlapnąłem coś na początku i później musiałem dotrzymać słowa. Przed startem pożyczyłem maszynkę od kolegi i wręczyłem Marietcie Gotfryd.

Był pan zadowolony z efektu?

Ogoliła łeb na zero i po sprawie. Nie było to specjalnie skomplikowane.

Ma pan miłe wspomnienia z wioski? Długo świętowaliście?

Mam jedno wspomnienie, które dało mi bardzo dużo w życiu. W Sydney po zdobyciu medalu miałem wiele spotkań – każda telewizja, każde polskie radio, wszyscy zapraszali mnie na rozmowy. Wracałem do wioski gdzieś o drugiej, trzeciej w nocy, a z naprzeciwka szli Otylia Jędrzejczak i Adam Korol. Nie znaliśmy się. Próbowałem ich uniknąć, widziałem tylko, że są w polskich dresach, i nie chciałem, żeby znowu ktoś mnie pocieszał, bo byłem załamany. Odbiłem w bok, ale mnie dostrzegli. No i oczywiście zaczęli pocieszać. Zabrali mnie do McDonalda, bo tylko to było otwarte o tej porze, a wszyscy byliśmy głodni. Pogadaliśmy i przyjaźnimy się do dzisiaj. Kiedy Adam był ministrem sportu, a ja prezesem związku, przypomniał tę historię na spotkaniu z utalentowaną młodzieżą, pokazując, jak znajomości z igrzysk mogą później trwać latami. Imprezę w Sydney zrobiliśmy dopiero dzień później, po startach moich kolegów z innych kategorii.

A w Pekinie?

Byłem po 12 tygodniach poza domem i zarezerwowałem bilety powrotne do Polski po trzech dniach od startu. Po zdobyciu medalu musiałem się spotkać z dziennikarzami, bo wcześniej zarządziłem sobie medialną ciszę. Nie zdążyłem nawet spróbować chińskiego alkoholu, nie było żadnego świętowania. Pamiętam tylko, że w tym czasie wykończyła mnie klimatyzacja i do samolotu dostałem apteczkę z lekami. Uciekłem do rodziny.

Zastanawiał się pan kiedyś, dla kogo startował i walczył? Dla siebie, rodziny, dla Polski?

Trenowałem od trzeciego roku życia i ponieważ bardzo wcześnie założyłem sobie cele do osiągnięcia, to realizowałem je przede wszystkim dla siebie. Zależało mi na osobistym sukcesie. Później pojawiła się rodzina, a pasja stała się pracą, dzięki której żyliśmy. Nie da się obojętnie przejść obok bliskich, widząc osoby, które się kocha i które tak mocno ci kibicują. Były dodatkową mobilizacją, to bardzo pomagało. Ale kiedy na igrzyskach mijały dni bez medalu, pojawiało się ciśnienie, że coś nie idzie, to chciało się wystartować jak najszybciej, żeby przełamać złą passę i pokazać, że Polak też potrafi. I żeby pociągnąć za sobą koleżanki i kolegów.

Co teraz czeka polskie podnoszenie ciężarów?

Niedługo nadejdzie czas poważnych decyzji w światowej federacji. Mam nadzieję, że będą to decyzje, które ja bym podjął, to znaczy zawieszenie tych kilku krajów, które mają najwięcej wpadek dopingowych. Nie można się patyczkować. Kiedy byłem prezesem związku, też podejmowałem niepopularne decyzje, czasami obrażało się na mnie całe środowisko, ale albo godzimy się z tym, albo nigdzie nie zajedziemy. Wiem, że polski związek zgodziłby się z ostrymi posunięciami władz światowych, dzięki temu szanse się wyrównają i nasi sportowcy znowu będą walczyć o medale. Sytuacja jest trudna, bo w tym roku finansowanie jest niewielkie, ale zarząd robi wszystko, by ten czas przetrwać. Nasi zawodnicy odnoszą sukcesy we wszystkich kategoriach wiekowych i mam nadzieję, że zapracują na to, by wrócić do normalności. Myślę jednak, że dopóki nie doczekamy się wielkiej gwiazdy, która seryjnie będzie wygrywać, przez najbliższe 15 lat ciężko będzie zapomnieć o dopingu braci Zielińskich.

Puścił pan sobie chociaż hymn z płyty po otrzymaniu złotego medalu z igrzysk w Pekinie?

Nie było czasu. Medal odebrałem we wtorek, w środę miałem trzy treningi. Najpierw sparingi, później zapasy, na koniec ju-jitsu. Za trzy tygodnie mam walkę w Wieliczce, w grudniu pewnie będzie jeszcze jedna. Dopiero wtedy zrobię konkretne świętowanie dla przyjaciół i rodziny. Chociaż gdy przyszło potwierdzenie z PKOl, że medal został mi przyznany, to już w okresie grillowo-wakacyjnym kilka razy ze znajomymi ten sukces świętowaliśmy. Można powiedzieć, że jeszcze przed wtorkową uroczystością godnie przyjąłem medal.

Odnajduje się pan w MMA?

Nie jest to łatwe, są elementy, z których na razie chętnie bym zrezygnował, bo ich nie potrafię wykonać. Ale bardzo lubię treningi i przyzwyczajam się do sparingów z silnymi przeciwnikami. Na początku walczyłem tylko o przeżycie, teraz jest już zdecydowanie lepiej. Wszystkie techniczne zajęcia są jednak fantastyczne – zapasy, boks, świetnie się w tym odnajduję. Poza tym mogę znowu czekać na start, czuć adrenalinę. W MMA fajne jest to, że zawsze jest się na podium. Co prawda czasami można nie mieć siły, by na nim stanąć, ale mam gwarancję, że danego wieczoru na niższe niż drugie miejsce nie spadnę. To ostatnie lata mojej aktywności, jestem szczęśliwy i niczego bym nie zmienił.

Rywalizację w podnoszeniu ciężarów da się w ogóle porównać z MMA?

Tylko jedno jest podobne – euforia po zwycięstwie. Ciężary są wymierne, wiedziałem, na co jestem przygotowany i że nawet jeśli nie wygram, to dzięki takim wynikom nikt nie zrzuci mnie z medalowej pozycji. Tutaj mam tylko dwie opcje – zwycięstwo albo porażka. Wygrane są fajne, ale myślę, że dla dzisiejszego świata ciekawsza będzie porażka Kołeckiego. Wychodzę walczyć tak, by nie dać plamy w jakiś przypadkowy sposób, żeby nie narazić się na śmieszność. Nie boję się bólu, złamań, rozcięć, bo to wszystko się zagoi.

- rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Złoty medal z igrzysk w Pekinie trafił na pana szyję po ponad dziewięciu latach. Sprawiedliwości stało się zadość?

Można tak powiedzieć. Od roku spodziewałem się, że sprawa tak się zakończy, i zdążyłem się już przyzwyczaić do tej myśli. Może to nieskromne, ale zawsze uważałem się za bardzo dobrego zawodnika i miałem nadzieję zdobyć kiedyś złoty medal igrzysk olimpijskich.

Pozostało 98% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Upadek kraju cedrów