Miał pan chwile zwątpienia?
Bywało ciężko, zwłaszcza po operacji kręgosłupa w 2004 roku, kiedy myślałem, że w ogóle nie wrócę do sportu. Zdążyłem się odpowiednio przygotować jeszcze do igrzysk w Pekinie, a później przeszedłem operację kolana, która praktycznie zakończyła moją karierę. Poczułem, że nie wejdę już na poziom, do którego sam siebie przyzwyczaiłem.
Co działo się wtedy w pana głowie?
Po części byłem spełniony, bo miałem już ze 20 medali mistrzostw Europy, świata, dwa srebra olimpijskie. Nie miałem takiego poczucia, że odejdę z niczym, że cały mój wysiłek poszedł na marne. Oczywiście przeżywałem to, że nie powalczę o złoto na igrzyskach, ale wtedy bardziej jednak skupiałem się na tym, co zrobić, żeby zabezpieczyć przyszłość rodziny. Ambicje sportowe przestały być najważniejsze, co jeszcze kilka lat wcześniej było dla mnie nie do pomyślenia. Bardzo szybko, z miesiąca na miesiąc, musiałem zająć się pracą, a że było jej tak dużo, nie miałem czasu na rozpamiętywanie tego, co straciło się w sporcie.
Otworzył pan klub fitness. Dało się z tego wyżyć?
Klub w Ciechanowie istnieje cały czas i stanowi stałe źródło dochodu. Ale niejedyne. Trochę pieniędzy zarobiłem w czasie kariery, były jakieś kontrakty sponsorskie, które powoli się kończyły. Teraz są starty w MMA, znowu wróciłem do tego, co kocham najbardziej. Myślałem już, że sport nie jest dla mnie – wtedy, pod koniec 2010 roku, zdrowie zmusiło mnie do zmiany życia.
Cierpliwość, upór, konsekwencja – mówi pan o przyczynach swojego sukcesu w podnoszeniu ciężarów. A potem czytam: „Nie mógłbym być trenerem. Nie mam cierpliwości". To jak to w końcu jest?
Cierpliwość może być rozpatrywana na różne sposoby, jednak tej prawdziwej nauczyłem się dzięki kontuzjom kręgosłupa. Kiedyś bardzo dłużyły mi się trzytygodniowe przygotowania. Później, jak plecy już bolały, to i półtora roku nie było dla mnie długo. Konsekwentnie, spokojnie rozkładaliśmy z trenerem plan i wszystko znosiłem bardzo dobrze. Uparty rzeczywiście także byłem, czasem aż za bardzo. Ale siły do tego, żeby zostać trenerem, faktycznie nie mam. Nie potrafię nikogo uczyć. Kiedyś próbowałem brata, kolegów – nie potrafię jednak zrozumieć, jak można coś komuś powiedzieć dwa razy, a on tego nie potrafi wykonać. Wiem, że pewnych szkoleniowych błędów nie był w stanie u mnie wyplenić mój trener, ale nie jestem w stanie udźwignąć tego, że moje słowa trafiają w próżnię. Żądam za szybkich efektów.
Jak pan mówi do swoich dzieci, to też z takim założeniem?
No, nie udaje się, nie słuchają za każdym razem. Ciężko mi powiedzieć, jak je wychowuję – okaże się, jak dorosną, ale na pewno nie jest to łatwe zadanie. Jednak przez to, że ciągle mam jakieś treningi i wyjazdy, większy ciężar wychowania dzieci wzięła na siebie moja żona. Dobrze sobie radzi. Mamy trzy córki – Ola ma 12 lat, Agatka sześć, Ania cztery. Jest też Daniel, który wchodzi w trudny wiek, bo skończył 16 lat i pewnie ze dwa jeszcze pofisiuje, a później odpowie sobie na pytanie, czy zmarnował ten czas, czy może jednak udało mu się go dobrze spożytkować.
Zawsze chciał pan mieć tak liczną rodzinę?
Chciałem mieć minimum trójkę dzieciaków. Mam czworo, jest jeszcze lepiej. Cieszę się, że jesteśmy wszyscy razem. Ja od rodziców wyjechałem na drugi koniec Polski jako czternastolatek.
Pana ojciec był wymagający? To było programowanie na sukces?
Rodzice rzadko mnie widzieli, moje medale także. Wiedzieli natomiast, że mnie od treningu to trzeba raczej odciągać, niż do niego zachęcać. Zachęcać trzeba było mnie do świętowania, gdy udało się coś osiągnąć.
Nie wierzę, że czternastolatek puszczony samopas nie ma ochoty posmakować trochę wolności.
No widzi pan, brzmi niewiarygodnie, ale ja byłem skupiony tylko na treningach. Może zawdzięczam to rodzicom, może trenerom. Po pierwszym roku zmieniłem szkołę na zaoczną, nie informując o tym rodziny, bo chciałem zrobić karierę w sporcie. Chciałem trenować dwa razy więcej. Nie było ze mną żadnych problemów wychowawczych w żadnej grupie wiekowej. Nie interesowało mnie nic poza moją formą. Chciałem tylko zdobywać złote medale na igrzyskach. Wiedziałem, że kiedy je zdobędę, to przez następne 20 lat będę mógł się bawić.
To dlatego srebrny medal z igrzysk w Sydney potraktował pan jako porażkę? To był tylko srebrny medal?
To była porażka, bo do zdobycia srebra wystarczył mi niewielki wynik, a niewiele większy, a nawet dla mnie mały, dałby mi złoto. Stanąłbym na najwyższym stopniu podium, gdybym zaliczył próbę 225 kilogramów, w przygotowaniach robiłem to 30, 40 razy. Z powodu kontuzji nie byłem jednak w stanie dokończyć zawodów. Poleciały łzy, ale takie bardziej ze złości, a nie rozczarowania.
Podnoszeniem ciężarów kibice nie żyją na co dzień. Czy świadomość, że podczas igrzysk patrzyła na was cała sportowa Polska, trochę paraliżowała?
Nie. W trakcie igrzysk nie myślałem, że to najważniejsza szansa w życiu i że może już się nie powtórzyć. Mnie raczej pocieszało to, że następne igrzyska są już za cztery lata, i byłem pewny, że zdobędę na nich złoty medal. A za kolejne cztery – następne złoto.
I nigdy nie przyszła myśl, że to boli za bardzo? Że czas to rzucić?
Raz rzuciłem.
Kiedy?
W 2004 roku przygotowywaliśmy się do igrzysk w Atenach i bardzo bolał mnie kręgosłup. To było na zgrupowaniu w Giżycku, w czerwcu. Ból był nie do zniesienia, a czasu do kwalifikacji bardzo mało. Nie mogłem trenować, spakowałem się, przeprosiłem trenera i pojechałem do domu. Wtedy też się popłakałem. To był jedyny raz w życiu, kiedy zrezygnowałem z dalszych przygotowań. Tylko ten jeden raz się poddałem.
Na długo?
Następnego dnia już ćwiczyłem, a za sześć dni wystartowałem w zawodach.
Ktoś dzwonił, namawiał do powrotu?
Ze związkiem byłem wtedy już mocno skłócony, więc nie dzwonili do mnie „z urzędu". Natomiast moi przyjaciele, sponsorzy, opiekunowie czy trenerzy wiedzieli, z jak ciężką walczę kontuzją i że skoro już się poddałem, to znaczy, że była ode mnie silniejsza. Mogło im być przykro, nic więcej.
Wrócił pan do treningu po jednej nocy. Skąd ta siła?
Startowałem od dziecka i zawsze pracowano nade mną, żebym przełamywał swoje bariery. Ta bólu była po prostu kolejną. Pamiętam, miałem ze 12 lat, kiedy robiliśmy skłony na koźle. Przy 30 kilogramach było mi ciężko i kiedy stwierdziłem, że nie dam rady, usłyszałem tatę: „Jak ty nie dasz rady, to kto da?" – zapytał. Pamiętam to do dziś, ale takich momentów było więcej. Miałem motywację ojca, trenerów. Proszę wyraźnie napisać, że do trenerów to miałem szczęście, bo mnie dobrze sportowo wychowali.
Ale zawsze był pan niepokorny.
Tak.
Dlaczego?
Niczego bym nie zmienił. Uważam, że zawsze kiedy się buntowałem i chciałem coś załatwić, miałem rację.
Głośno pan krzyczał.
Trzeba zrozumieć, że nigdy nie buntowałem się bez powodu. Nie podobało mi się na przykład, gdy związek podpisywał kontrakt z dużym sponsorem, chodziliśmy obklejeni reklamami od czoła po kostki i nic z tego nie mieliśmy. Ktoś zarabiał na nas duże pieniądze i nie chciał się dzielić. Nie podobało mi się także, kiedy z fizjoterapeuty robiono trenera. Stawiano go przed nami i mówiono, że poprowadzi zajęcia, a ja nie rozumiałem, dlaczego ktoś ma to robić pierwszy raz w życiu akurat z reprezentacją. Takich historii było wiele. Polskie związki sportowe to duże organizacje, w których nie da się uciec od wewnętrznych gierek i polityki. Ale pamiętajmy, że kiedy w 2006 roku trenerem został Zygmunt Smalcerz, to przez dwa lata był spokój. Nie było żadnych problemów, brał na siebie kontakt z władzami, wszystko było załatwione i dobrze zorganizowane. Większość moich buntów dotyczyła tych samych tematów: sposobów trenowania, traktowania zawodników, dbania o nasz komfort. Może czasami powinienem to artykułować, używając innego języka, ale zdania bym nie zmienił.
W Pekinie zaprotestował pan przeciwko chińskim władzom, obcinając przed startem włosy „na tybetańskiego mnicha".
Docierały do nas sygnały, że w czasie igrzysk będzie potężna cenzura – od hali sportowej po zwyczajne ulice. Siedzieliśmy pięć tygodni w Spale, przygotowując się do startu, i mieliśmy różne pomysły. Oczywiście jako najbardziej wygadany chlapnąłem coś na początku i później musiałem dotrzymać słowa. Przed startem pożyczyłem maszynkę od kolegi i wręczyłem Marietcie Gotfryd.
Był pan zadowolony z efektu?
Ogoliła łeb na zero i po sprawie. Nie było to specjalnie skomplikowane.
Ma pan miłe wspomnienia z wioski? Długo świętowaliście?
Mam jedno wspomnienie, które dało mi bardzo dużo w życiu. W Sydney po zdobyciu medalu miałem wiele spotkań – każda telewizja, każde polskie radio, wszyscy zapraszali mnie na rozmowy. Wracałem do wioski gdzieś o drugiej, trzeciej w nocy, a z naprzeciwka szli Otylia Jędrzejczak i Adam Korol. Nie znaliśmy się. Próbowałem ich uniknąć, widziałem tylko, że są w polskich dresach, i nie chciałem, żeby znowu ktoś mnie pocieszał, bo byłem załamany. Odbiłem w bok, ale mnie dostrzegli. No i oczywiście zaczęli pocieszać. Zabrali mnie do McDonalda, bo tylko to było otwarte o tej porze, a wszyscy byliśmy głodni. Pogadaliśmy i przyjaźnimy się do dzisiaj. Kiedy Adam był ministrem sportu, a ja prezesem związku, przypomniał tę historię na spotkaniu z utalentowaną młodzieżą, pokazując, jak znajomości z igrzysk mogą później trwać latami. Imprezę w Sydney zrobiliśmy dopiero dzień później, po startach moich kolegów z innych kategorii.
A w Pekinie?
Byłem po 12 tygodniach poza domem i zarezerwowałem bilety powrotne do Polski po trzech dniach od startu. Po zdobyciu medalu musiałem się spotkać z dziennikarzami, bo wcześniej zarządziłem sobie medialną ciszę. Nie zdążyłem nawet spróbować chińskiego alkoholu, nie było żadnego świętowania. Pamiętam tylko, że w tym czasie wykończyła mnie klimatyzacja i do samolotu dostałem apteczkę z lekami. Uciekłem do rodziny.
Zastanawiał się pan kiedyś, dla kogo startował i walczył? Dla siebie, rodziny, dla Polski?
Trenowałem od trzeciego roku życia i ponieważ bardzo wcześnie założyłem sobie cele do osiągnięcia, to realizowałem je przede wszystkim dla siebie. Zależało mi na osobistym sukcesie. Później pojawiła się rodzina, a pasja stała się pracą, dzięki której żyliśmy. Nie da się obojętnie przejść obok bliskich, widząc osoby, które się kocha i które tak mocno ci kibicują. Były dodatkową mobilizacją, to bardzo pomagało. Ale kiedy na igrzyskach mijały dni bez medalu, pojawiało się ciśnienie, że coś nie idzie, to chciało się wystartować jak najszybciej, żeby przełamać złą passę i pokazać, że Polak też potrafi. I żeby pociągnąć za sobą koleżanki i kolegów.
Co teraz czeka polskie podnoszenie ciężarów?
Niedługo nadejdzie czas poważnych decyzji w światowej federacji. Mam nadzieję, że będą to decyzje, które ja bym podjął, to znaczy zawieszenie tych kilku krajów, które mają najwięcej wpadek dopingowych. Nie można się patyczkować. Kiedy byłem prezesem związku, też podejmowałem niepopularne decyzje, czasami obrażało się na mnie całe środowisko, ale albo godzimy się z tym, albo nigdzie nie zajedziemy. Wiem, że polski związek zgodziłby się z ostrymi posunięciami władz światowych, dzięki temu szanse się wyrównają i nasi sportowcy znowu będą walczyć o medale. Sytuacja jest trudna, bo w tym roku finansowanie jest niewielkie, ale zarząd robi wszystko, by ten czas przetrwać. Nasi zawodnicy odnoszą sukcesy we wszystkich kategoriach wiekowych i mam nadzieję, że zapracują na to, by wrócić do normalności. Myślę jednak, że dopóki nie doczekamy się wielkiej gwiazdy, która seryjnie będzie wygrywać, przez najbliższe 15 lat ciężko będzie zapomnieć o dopingu braci Zielińskich.
Puścił pan sobie chociaż hymn z płyty po otrzymaniu złotego medalu z igrzysk w Pekinie?
Nie było czasu. Medal odebrałem we wtorek, w środę miałem trzy treningi. Najpierw sparingi, później zapasy, na koniec ju-jitsu. Za trzy tygodnie mam walkę w Wieliczce, w grudniu pewnie będzie jeszcze jedna. Dopiero wtedy zrobię konkretne świętowanie dla przyjaciół i rodziny. Chociaż gdy przyszło potwierdzenie z PKOl, że medal został mi przyznany, to już w okresie grillowo-wakacyjnym kilka razy ze znajomymi ten sukces świętowaliśmy. Można powiedzieć, że jeszcze przed wtorkową uroczystością godnie przyjąłem medal.
Odnajduje się pan w MMA?
Nie jest to łatwe, są elementy, z których na razie chętnie bym zrezygnował, bo ich nie potrafię wykonać. Ale bardzo lubię treningi i przyzwyczajam się do sparingów z silnymi przeciwnikami. Na początku walczyłem tylko o przeżycie, teraz jest już zdecydowanie lepiej. Wszystkie techniczne zajęcia są jednak fantastyczne – zapasy, boks, świetnie się w tym odnajduję. Poza tym mogę znowu czekać na start, czuć adrenalinę. W MMA fajne jest to, że zawsze jest się na podium. Co prawda czasami można nie mieć siły, by na nim stanąć, ale mam gwarancję, że danego wieczoru na niższe niż drugie miejsce nie spadnę. To ostatnie lata mojej aktywności, jestem szczęśliwy i niczego bym nie zmienił.
Rywalizację w podnoszeniu ciężarów da się w ogóle porównać z MMA?
Tylko jedno jest podobne – euforia po zwycięstwie. Ciężary są wymierne, wiedziałem, na co jestem przygotowany i że nawet jeśli nie wygram, to dzięki takim wynikom nikt nie zrzuci mnie z medalowej pozycji. Tutaj mam tylko dwie opcje – zwycięstwo albo porażka. Wygrane są fajne, ale myślę, że dla dzisiejszego świata ciekawsza będzie porażka Kołeckiego. Wychodzę walczyć tak, by nie dać plamy w jakiś przypadkowy sposób, żeby nie narazić się na śmieszność. Nie boję się bólu, złamań, rozcięć, bo to wszystko się zagoi.
- rozmawiał Michał Kołodziejczyk, redaktor naczelny WP SportoweFakty
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95