Pachniał intensywnie jeżynami, jagodami, w ogóle – leśnymi owocami, a nuta fiołka dodawała mu szczególnego uroku. Był przy tym szczodry, wyjątkowo mięsisty, wypełniał usta i cieszył solidną strukturą. – To ma być polskie wino? – dopytywał Martin Foradori, degustując Pinot Noir 2018 z Winnicy Turnau – chyba nowozelandzkie... Specjalista od pinota z Południowego Tyrolu nie mógł wyjść ze zdziwienia, gdy jesienią 2019 roku poczęstowałem go w Warszawie winem z jego ulubionej odmiany zrobionym w Baniewicach, w dolinie Dolnej Odry, ledwie 100 km od brzegu Bałtyku. Prócz tego, jak smakowało, zaskakiwało 14 proc. alkoholu. Jeszcze kilkanaście lat temu o takich parametrach polskim winiarzom się nie śniło. Owoce najczęściej z trudem dojrzewały, a jeśli czegoś w nich było dużo, to kwasu. Tymczasem gorący 2018 rok zasłynął w polskich winnicach tym, że czerwonym winom brakowało często właśnie odpowiedniej kwasowości.