Rozmowa Mazurka. Jarosław Klejnocki: Dziecko przysposobione z miłości

- Aśka była w domu dziecka za długo. Gdy do nas trafiła, była już dzieckiem zbyt dojrzałym, by uruchomić w sobie pewne pokłady. Nigdy do końca nie czuła, że to jej dom, choć wypruwaliśmy sobie flaki, by tak było - mówi poeta, eseista, krytyk literacki Jarosław Klejnocki

Aktualizacja: 06.08.2016 20:55 Publikacja: 04.08.2016 12:25

Rozmowa Mazurka. Jarosław Klejnocki: Dziecko przysposobione z miłości

Foto: Fotorzepa, Darek Golik

Plus Minus: Pokochał pan cudze dziecko.

Nie szukałem go, samo przyszło.

Miała 16 lat.

I jak mnie potem pytał sąd, to wypaliłem, że się po prostu zakochałem w Asi. Sędziego zatkało i przyznał: „Sąd po raz pierwszy słyszy takie uzasadnienie".

Nie pan jeden się zakochał.

Aśkę pokochała moja żona, a moja młodsza córka Klementyna, pytana przez psycholożki, wypaliła: „A ja Aśkę kocham" i już. Asia zamieszkała z nami, staliśmy się jej rodziną zastępczą.

Małżeństwo, dwójka własnych dzieci, adoptowało trójkę. Ich dzieci biologiczne mają doktoraty, żadne z tamtej trójki nie ma matury. Najstarszy z adoptowanych odsiaduje dożywocie za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem. Znał pan podobne przypadki?

Aż tak drastycznych nie znałem, ale nasza córka, kiedy braliśmy ją do siebie, miała dwa wyroki za przemoc wobec wychowawców. Nawet sędzia, serdeczny facet, ostrzegał nas: „Ale państwo wiedzą, że Aśka nie jest aniołkiem?". Wiedzieliśmy i znaliśmy liczne przypadki niepowodzeń adopcyjnych.

I nie bał się pan?

Bałem się.

A czego?

Hm, to był podobny strach do tego, który odczuwałem, gdy po raz pierwszy zostawałem ojcem. To dokładnie to samo: resetuje pan czyjeś życie i bierze za nie odpowiedzialność. W jednym przypadku przychodzi na świat malutkie dziecko i wierzymy, że jeżeli dołożymy wszelkich starań, to będziemy mogli jego życie wymodelować.

Wierzymy, że jest z plasteliny...

...I się naszemu modelowaniu podda. Tu, przy adopcji, pan resetuje. A w każdym razie mamy wrażenie, że zaczynamy od nowa, tylko że to ułuda. Tak nie jest, to chciejstwo kogoś, kto chce polepszyć życie dziecka. I powtórzę: bałem się, tak.

Czego najbardziej?

Odpowiedzialności za to drugie życie. Bo moje życie to OK, mój problem, ale ten drugi człowiek jest w pewnym sensie bezbronny, nawet jeśli jest nastolatkiem.

Często w takich sytuacjach pojawia się inny strach: a co się stanie z twoimi dziećmi...

...Które zostaną zdemoralizowane.

Albo zwyczajnie poczują się odtrącone, bo rodzice mają nową córeczkę.

Istnieje takie niebezpieczeństwo. Mogę tylko powiedzieć, że przyjęcie nowego dziecka jest procesem i nasze dzieci w nim uczestniczyły. Zresztą byliśmy kontrolowani i psycholożki rozmawiały z córkami bez naszego udziału, mogły się wypowiedzieć i zaakceptowały Aśkę.

Tak bez żadnego kłopotu?

Nie robiliśmy niczego ani przeciw naszym dzieciom, ani nawet obok nich. One od początku do końca uczestniczyły w tym, że się tak wyrażę, projekcie.

Tylko zawsze rodzi się pytanie, na ile dzieci rozumieją, na co się decydują.

To był element naszej obawy o to, czy sobie jako rodzina poradzimy. I oczywiście obawy, czy Aśka sobie poradzi, bo ona przecież nie znała pełnej rodziny.

Jak się rodzi pomysł, by wziąć do domu obce dziecko?

Ja wiem? Jakbym miał szukać porównania, to pewnie trochę jak z przyjaźnią – kogoś się poznaje, a potem chce się być z nim bliżej, dłużej. To jest oczywiście bardziej radykalne, ale mechanizm chyba podobny.

Raczej jak z chodzeniem ze sobą, bo przyjacielowi nie musimy mówić w pewnym momencie: „Wiesz, skończyło się koleżeństwo, zostańmy przyjaciółmi".

Rzeczywiście, to raczej tak! Notabene przypominam sobie moją rozmowę z moją przyszłą małżonką. To wyglądało jak w „Seksmisji"... (śmiech)

Zaintrygował mnie pan.

Zaproponowałem jej, byśmy byli razem, w sposób nader ogólny, posługując się wieloma metaforami. I Kasia się zgodziła, choć po latach wyznała mi, że tak do końca to nie wiedziała, o co mi chodzi.

Ale wracając do waszej decyzji...

Myślę, że nie ma tu żadnego konkretnego momentu, w którym zapada decyzja.

Chyba jest, przecież kiedyś trzeba było odbyć z Asią rozmowę, zaproponować jej, by stała się częścią rodziny.

To moja żona była motorem tego ruchu, powiedziała, że powinniśmy zdecydować, nie możemy dłużej żyć z dnia na dzień. Przyznałem jej rację, potem porozmawialiśmy z dziećmi i wreszcie z Asią. Tylko że w moim przypadku to było ewolucyjne i potrzebowałem kogoś o silniejszym charakterze, bardziej zdecydowanego. A jak to było u Kasi? Nie wiem, ale kobiety podchodzą do tego chyba bardziej intuicyjnie.

No i przyszedł czas na urzędy. Kręci pan głową i przewraca oczyma. Taki to koszmar?

Czesław Miłosz napisał, że „jest taka granica cierpienia, za którą się uśmiech pogodny zaczyna". I u nas ten poziom absurdu i koszmaru był taki, że zaczęliśmy podchodzić do tego z uśmiechem.

Co było takie straszne?

Przepisy warunkujące otrzymanie dziecka ewidentnie wyrastały z poprzedniej epoki, jeszcze z PRL-owskich ograniczeń. Na przykład musi pan przynieść zaświadczenie, że nie jest alkoholikiem.

Ale jak można uzyskać zaświadczenie, że się nie jest alkoholikiem?

Idzie pan do poradni odwykowej w rejonie i oni wystawiają panu taki dokument.

A skoro ja piszę o winie zawodowo i w zasadzie codziennie je piję, to nie dostanę kwitka?

Nie musi pan tego ujawniać. Zresztą nie ma strachu, w tym jest czysty automatyzm. Wie pan, jak ja kończyłem w PRL-u studia i zostawałem nauczycielem, to musiałem dostarczyć kwitek, że nie mam odrażającego wyglądu.

Słucham?! Przepraszam, ale muszę się wyśmiać.

Autentycznie! Może to było sformułowane inaczej, ale o to chodziło i takie zaświadczenie wystawiał lekarz! Zresztą lekarka nie bardzo wiedziała, co ma napisać, ale jakoś wybrnęła, zaświadczając, że mam dwie ręce, dwie nogi i wszystko na miejscu.

To jakaś komedia.

Ale musiałem przez to przejść, tak jak i przy stawaniu się rodzina zastępczą przez wizytę u psychiatry, którego się bardziej bałem niż pacjentów napotkanych w poczekalni. Wyjątkowa postać, ale on też wystawił zaświadczenie bez badania. To wszystko było zorganizowane tak, jakby nie było leczenia prywatnego lub w innym rejonie. Ich interesuje tylko formalne zaświadczenie z rejonu i tyle.

Wszystko jest fikcją?

Jest kolejny etap – rekrutacja na kurs dla rodzin zastępczych czy adopcyjnych i tam te badania psychologiczne są sensowniejsze. Zresztą panie psycholog znalazły coś, co chciałem ukryć.

Przyzna się pan?

To nic takiego, zamierzałem w badaniach wypaść na takiego spokojnego misia, a tymczasem napisały, że łatwo we mnie wyzwolić pobudliwość. I to mimo że nie wiedziały, że byłem niegdyś cholerycznym krytykiem literackim. W każdym razie sam kurs, który potem przeszliśmy, też był rzetelny.

Nie jest tak, że dziecko jest dostać trudno, ale potem to już się nim nie interesuje pies z kulawą nogą?

Aż tak nie, ale rzeczywiście jest olewka. Jestem pewien, że w naszym powiecie pomocą rodzinie nie zajmują się ludzie z pasją, tylko urzędnicy, których można by bez problemu przerzucić na kolejnictwo czy lasy. W urzędzie ważne są papiery i magiczne słowo „procedura". Nie kontrolowali nas, choć powinni. Oczywiście nie narzekam, przynajmniej mieliśmy spokój.

Ale wcześniej obejrzeli dokładnie wasze mieszkanie.

I pani dwukrotnie pytała zaniepokojona, dlaczego nie mamy kuchenki mikrofalowej. Dlaczego akurat tego? Bo ma taki podpunkt w kwestionariuszu i już. W końcu się wkurzyliśmy i kupiliśmy kuchenkę, której używamy do robienia popcornu.

O zmywarkę nie pytali?

Chyba nie. Za to dostaliśmy potem asystentkę rodziny, panią bardzo miłą, ale wiedzącą o różnych aspektach prawnych mniej niż my.

No dobrze, ale jak to się wszystko zaczęło? Jak poznaliście Asię?

Wychowawczyni w przedszkolu moich córek, zaprzyjaźniona z nami, była wcześniej wolontariuszką w domu dziecka. I kiedyś poinformowała nas, że przyjeżdżają do niej dziewczyny stamtąd. Później okazało się, że one sobie same zezwoliły na tę wycieczkę do Warszawy, czyli to był taki gigant, ale wtedy tego nie wiedzieliśmy. W każdym razie zaprosiliśmy ich na obiad.

I już, miłość od pierwszego wejrzenia?

Nie, wtedy jeszcze niespecjalnie odróżniałem Aśkę od jej koleżanek, choć potem uświadomiłem sobie, że różniła się od nich choćby strojem i brakiem wyzywającego makijażu. Była naturalną, roześmianą nastolatką, która od razu zaczęła bawić się z naszymi dziećmi, psami, kotami. Była po trochu z innej bajki. Tak się zaczęło.

A potem?

Było Boże Narodzenie, na które nie miała dokąd pojechać, więc spytano nas, czy nie mielibyśmy ochoty jej zaprosić. Oczywiście, że chcieliśmy. No i dalej już poszło. Kiedy już się zdecydowaliśmy, że możemy Aśce zaproponować jakąś formę opieki rodzicielskiej, to pokazaliśmy jej kilka wariantów: adopcja nie wchodziła w grę, bo jej rodzice nie byli pozbawieni do końca praw rodzicielskich, zostaliśmy więc rodziną zastępczą.

Nie chciała czekać dwóch lat do pełnoletności, by oszczędzić formalności i sądów?

Nie chciała nawet nie dlatego, że byliśmy tacy mili, ale po prostu bardzo chciała się wyrwać ze swego miasteczka i wielkiego domu dziecka, w którym mieszkała.

Dziecko trafia do was, jesteście rodziną zastępczą i jest pięknie.

Trwa miesiąc miodowy. To zresztą prawidłowość, każde dziecko stara się pokazać z najlepszej strony, a potem przychodzi rzeczywistość. I jest jak z dziećmi biologicznymi – żyje się w miłości i w zwarciu. A tutaj doszło jeszcze to, że obawialiśmy się, zwłaszcza ja, zwrócić jej uwagę i zareagować tak, jak zareagowalibyśmy wobec własnych dzieci. Potem Aśka nam nawet mówiła, że właśnie tego oczekiwała.

A kłopoty?

Były mniejsze lub większe problemy, lecz nigdy nie przekroczyły pewnej granicy: nie było żadnego oszustwa, kłamstw, kradzieży, Aśka nie nadużywała alkoholu, o narkotykach w ogóle nie było mowy, nie chodziła na żadne potajemne spotkania. Ba, ona potrafiła wysyłać esemesy z imprez, że aż znajomi reagowali uwagami: „Aleście ją wytrenowali!". A to po prostu dobra dziewczyna.

Tylko nieprzygotowana do życia w rodzinie.

Jak wiele dzieci z domów dziecka, zwłaszcza tych molochów. One nie radzą sobie w prostych sytuacjach, nie wiedzą, co to opiekacz do chleba, bo tam śniadania robi kuchnia, a od przyszywania guzików jest pani. W domu nikt nie robi dzieciom wykładów, jak nakrywać do stołu, prawda? One się same tego uczą, a w domu dziecka nie zawsze.

To były problemy natury, nazwijmy to, technicznej.

No, wie pan, diabeł tkwi w szczegółach.

A inne?

Nie pokonaliśmy pewnej bariery psychologicznej. Aśka była w domu dziecka za długo. Gdy do nas trafiła, była już dzieckiem zbyt dojrzałym, by uruchomić w sobie pewne pokłady. Nigdy do końca nie czuła, że to jej dom, choć wypruwaliśmy sobie flaki, by tak było.

Mówiła do państwa po imieniu?

„Wujek" i „ciocia" były słowami skompromitowanymi, bo tak mówiono na wychowawców, a tatę i mamę miała, nie wchodziliśmy na siłę w te role.

Notabene z jej rodzicami był problem.

Jej ojciec dość szybko zapił się na śmierć, a matka ją bezwzględnie wykorzystywała. Opisaliśmy tylko jedną historię, jak Asia poszła do niej przed rozprawą, prosić, by na nią przyszła, to usłyszała od matki: „Jak mi kupisz flaszkę, to przyjdę". Tam była odwrócona relacja, to córka opiekowała się matką, która na to kompletnie nie zasługiwała. Udało się jej zerwać te wampiryczne ze strony matki kontakty dopiero niedawno.

Pojawiły się dość paskudne podejrzenia wobec pana. W końcu do domu trafiała bardzo ładna 16-latka...

Panie psycholożki mnie taktownie sondowały, ale szybko przeciąłem te rozmowy, mówiąc, że casus Woody'ego Allena się tu nie powtórzy. Dotknęły mnie trochę podejrzenia osoby z naszej rodziny, że to się tak skończy, że Asia rozbije naszą rodzinę. Cóż, zdarzały się takie uwagi, widać, że to ludziom po głowach chodziło.

Prawie każda dziewczyna z domu dziecka w wieku 19 lat zostaje matką.

Ewidentnie wynika to z potrzeby bliskości, posiadania kogoś, kto jest tylko mój. Próbują skonstruować coś, czego nie doświadczyły, czyli rodzinę.

Aśkę też to dotknęło.

Jej partner okazał się człowiekiem jej niegodnym, zresztą do tej pory robi jej różne świństwa. Asia wyprowadziła się do niego, zaprzeczając, że jest w ciąży. Okłamała w rozmowach w cztery oczy i mnie, i żonę i to był ten jeden, jedyny raz, kiedy się na niej zawiedliśmy. Urodziła córeczkę, żyli razem w trójkę, ale to nie funkcjonowało.

I wróciła do was.

Kiedy się wyprowadzała, powiedzieliśmy jej: „Pamiętaj, to zawsze jest twój dom, możesz tu zawsze wrócić". No i wróciła.

Co słychać u Aśki teraz?

Aśka się usamodzielniła, piecza zastępcza została rozwiązana, ale nasze relacje pozostały. Pomagamy jej, jeśli trzeba. Mieszka sama z dzieckiem w wynajmowanym mieszkaniu, uczy się w szkole policealnej, stara się sobie radzić.

A wasza perspektywa? Jak ją dziś traktują wasze córki?

Jak koleżankę, przyjaciółkę może.

Nie siostrę?

Nie, te kłopoty Asi z przełamaniem się jakoś zawiodły Weronikę i Klementynę. Z drugiej strony, między nimi jest tak duża różnica wieku, że w pewnym sensie dystans był naturalny.

Nie wiem, jak zadać to pytanie...

„Warto było"?

E, to byłoby wyjątkowo głupie. Może tak: ma pan poczucie, że jej pomogliście?

Tak! Tak.

Nie wahał się pan ani chwili.

Bo bezdyskusyjnie pomogliśmy jej w kilku obszarach. Gdybyśmy jej nie wzięli, zakończyłaby edukację na gimnazjum, a tak jest w szkole policealnej i kto wie, co dalej. Wyniosła się z tamtego środowiska, co jest o tyle ważne, że gdyby skończyła 18 lat w domu dziecka, to musiałaby wrócić do matki, która wiodła życie haniebne, zaraz potem trafiła do więzienia, a mieszkanie komunalne zostało zburzone, bo taką było ruderą.

Koszmar.

Ominęło ją więc wylądowanie na dworcu. W zamian miała doświadczenie życia w pełnej, w miarę normalnej rodzinie, widziała, jak rodzice sobie radzą, a czasem nie radzą z dziećmi, co jest jakimś doświadczeniem edukacyjnym. A jak sobie poradzi dalej? Nie wiem, ale też nie wiem, jak sobie poradzą pozostałe moje córki.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej":

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus: Pokochał pan cudze dziecko.

Nie szukałem go, samo przyszło.

Pozostało 99% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków