Od bezpieczeństwa do prestiżu. Strzeliste wieże pychy

Wielkie kamienne wieże początkowo służyły bezpieczeństwu. Ale nie te włoskie. Miały one pokazać prestiż mieszczańskiego rodu. Im znaczniejszy, tym wyższą wypadało mu postawić.

Aktualizacja: 04.08.2018 23:33 Publikacja: 04.08.2018 00:01

Turyści nazywają San Gimignano średniowiecznym Manhattanem. Z ponad siedemdziesięciu wież górujących

Turyści nazywają San Gimignano średniowiecznym Manhattanem. Z ponad siedemdziesięciu wież górujących nad miasteczkiem przetrwało tylko kilkanaście.

Foto: shutterstock

W zbudowanym z kamienia kościele w Maeldun znajdowali się jeszcze ludzie – księża, kobiety i inni – którzy uciekli tam podczas szturmu i znaleźli schronienie w kościelnej wieży, wciągnąwszy za sobą do niej drabinę, tak że nikt nie mógł się do nich dostać. [...] Gdy Normanowie podchodzili do wieży, aby przemówić im do rozsądku i nakłonić do wyjścia i oddania skarbów, oblężeni ciskali na nich kamieniami, obrzucali przekleństwami i wylewali im na głowy nieczystości, dając głośno upust swojej radości, gdy ktoś został trafiony. Toteż Normanowie byli wszyscy zgodnej opinii, że kamienne kościoły i ich wieżyce należą do najprzykrzejszych rzeczy, na jakie można się natknąć".

Co starsi z nas świetnie znają ten opis, jest on bowiem fragmentem popularnej ongiś książki dla młodzieży „Rudy Orm", pióra Fransa Gunnara Bengtssona. Szwedzki pisarz trafnie, choć w nieco komicznej formie, ujął tam fenomen średniowiecznej kamiennej wieży. Oczywiście nie tej baśniowej, w której zamknięta dziewica czeka z chusteczką na swego rycerskiego wybawcę. Ta realna była synonimem nie tyle romantycznego wyzwania, ile pospolitego bezpieczeństwa: wartości, której w codziennym życiu człowieka owej epoki brakowało najbardziej.

Wspólnota ucieczki

Wczesnośredniowieczna Europa podzielona była na małe społeczności lokalne. Wioska, która jako odrębna ludzka wspólnota faktycznie wymarła już w krajach Zachodu, a której relikty spotkać można dzisiaj jedynie w naszej, środkowo-wschodniej części kontynentu, jest właśnie takim zagubionym w czasie, średniowiecznym modelem lokalności. W okresie poprzedzającym klasyczną epokę feudalizmu (XI–XII wiek) cała bez mała Europa z podobnych wiosek się składała. Trudno je było obronić przed ciągnącymi w tę i z powrotem hordami wikingów, Węgrów lub Saracenów. Dlatego kamienna wieża, stojąca przy kościele lub samotnie, stała się miejscem regularnych ucieczek okolicznej ludności. Barbarzyńskim napastnikom trudno było ją zdobyć. Do jej zburzenia trzeba było ciężkiego sprzętu oblężniczego, którego lekkozbrojni rabusie ze sobą nie mieli. Z kolei, by wykurzyć obrońców dymem, trzeba było dostać się do środka, do tego zaś skutecznie zniechęcano atakujących wspomnianymi kamieniami i nieczystościami. Agresorom pozostawało więc czekać, póki obrońcom nie skończą się zapasy – jednak napastnicy tyle cierpliwości zazwyczaj nie mieli. Machali więc ręką i pędzili ku łatwiejszym zdobyczom.

Tak w najkrótszym szkicu wyglądało wczesne średniowiecze widziane oczami zwykłych ludzi, rolników, którzy następujące po sobie napady barbarzyńców traktowali jako rodzaj ulewy czy też gradobicia. Przymus regularnej ucieczki stworzył w Europie, a przynajmniej w jej zachodniej części, lwią część ówczesnego osadnictwa. Przy wieżach bowiem tworzyły się stałe osiedla, które z czasem przekształcały się w osady targowe i miasteczka. W miejscu pagórkowatym wieża stała zazwyczaj na wzgórzu, w okolicy nizinnej budowano ją na równinie, zawsze jednak wyznaczała geometryczny środek rozproszonego miejscowego osadnictwa. Chodziło o to, by w razie pilnej potrzeby każdemu dać równą szansę dobiegnięcia na czas. Kamienna wieża stała się w ten sposób katalizatorem specyficznej dla średniowiecza wspólnoty ucieczki. A także ucieczkowej demokracji: niejedna z włoskich miejskich republik XII–XIV wieku zbudowała swoje znaczenie dzięki niej.

Strefa prestiżu

Widok San Gimignano zdumiewa każdego, kto styka się z nim po raz pierwszy. Małe, obrastające szczyt toskańskiego wzgórza miasteczko, gdzie powiedzenie „dwie ulice na krzyż" nabiera realności, ma takich wież kilkanaście. Niektóre z nich stłoczone są tak blisko siebie, że prawie się dotykają. Z powodu tego widoku turyści nazywają San Gimignano średniowiecznym Manhattanem, jednak nie wszyscy zdają sobie sprawę, ile prawdy jest w owym porównaniu. Kiedyś bowiem tych wież było tu znacznie więcej, bo ponad siedemdziesiąt. Można sobie wyobrazić, jak miasteczko o wielkości dużego placu w europejskiej metropolii wyglądało w czasach Dantego i Petrarki – rzeczywiście musiało przypominać panoramę naszpikowanego wieżowcami centrum Manhattanu. Z jedną różnicą: średniowieczne wieże stawiano tu gęściej i smuklej. Drapacze chmur z San Gimignano są oczywiście mniejsze, ale pod względem proporcji strzelają w niebo ze śmiałością, której mogą im pozazdrościć nawet nowojorskie kolosy ze stali i szkła.

San Gimignano nie było jednak wyjątkiem. Kilkaset lat temu tak właśnie wyglądały typowe miasta północnych Włoch. Mniejsze miasteczka liczyły sobie po kilkadziesiąt podobnych obiektów, większe miasta – ponad sto, a nieraz i po kilkaset. Prawie każde z nich było kamiennym Manhattanem. Olbrzymią większość wież rozebrano w epoce modernizacji. San Gimignano było dziurą na uboczu, której nikt modernizować nie chciał. Tylko dlatego zostało tam stosunkowo dużo wież. Teraz stanowią one o międzynarodowej sławie toskańskiego miasteczka.

Średniowieczna Bolonia liczyła ich sobie 180, dziś zostało zaledwie 21. Najsłynniejsza para jest wizytówką miasta. Pewnie dlatego, że Asinelli i Garisenda wyglądają obok siebie jak Pat i Patachon. Ta pierwsza jest włoską rekordzistką wysokości (prawie 100 metrów), a także strzelistości, rzucającej wyzwanie zarówno powszechnemu prawu ciążenia, jak i lokalnym zagrożeniom, typowym dla aktywnego sejsmicznie terenu. Przy Asinelli niższa od niej, choć i tak wysoka Garisenda rzeczywiście wygląda jak ubogi krewny. Kiedyś różnica wysokości była mniejsza, gdyż Garisenda była nieco wyższa niż teraz, zaś Asinelli budowano w kilku etapach. Dziś jednak o różnicy wrażenia stanowi nie tylko wysokość, lecz także fakt, że Garisenda wyraźnie się przekrzywia. Nadaje to jej sylwetce nieco groteskowy charakter. Garisenda robi wrażenie, że zazdrości smukłego piękna swojej sąsiadce.

Z powodu tej pochyłości na wieżę nie mają wstępu turyści. Za to na szczyt Asinelli wspiąć może się każdy, kto tylko ma odwagę, by spojrzeć w dół. Wewnątrz Asinelli właściwie nie ma pięter, jest tylko girlanda przylepionych do ściany drewnianych schodów.

Jakim to cudem średniowieczna technika doprowadziła do powstania obiektu przypominającego bardziej budowle z filmu fantasy niż rzeczywisty budynek? Umożliwił to sposób murowania, zwany a sacco, w którym wewnętrzną część ściany stanowi gruba mieszanina zaprawy i kamieni, zewnętrzną zaś – ceglana muratura. Taki układ jest odporny na wstrząsy, gwarantując długie życie budowli. Ściany wież wyperforowane są też rzędami otworów, w które wkładano belki rusztowania. W razie potrzeby nadbudowania kolejnej kondygnacji nie trzeba było konstruować od podstawy czasochłonnej i kosztownej sieci rusztowań – wystarczyło umieścić je na odpowiedniej wysokości.

Już pierwszy rzut oka pozwala stwierdzić, że wież tych – w odróżnieniu od ich wczesnośredniowiecznych poprzedniczek – nie budowano w celach obronnych. Są na to po prostu za wysokie. Jest ich także zbyt wiele, by miało sens umieszczanie na ich szczytach rozproszonych załóg. Po co więc zadawano sobie trud ich wznoszenia? Trafnej odpowiedzi udzielić może... film „Shrek". Pamiętają państwo, jak reaguje Osioł na widok przesadnie wysokiej wieżycy zamku lorda Farquaada? „Ktoś tu chyba ma jakieś kompleksy". Otóż to. Włoskich kamiennych wież nie budowano dla racjonalnych celów – miały służyć czystemu prestiżowi mieszczańskiego rodu. Im znaczniejszy ród, tym wyższą wieżę wypadało mu postawić. Najlepiej tuż obok wieży nielubianego sąsiada.

Asinelli i Garisenda, podobnie jak inne włoskie wieże, wzięły swoje nazwy od władających nimi ongiś rodów. Podobno to właśnie niezdrowa, próżna rywalizacja nakazała sąsiadom budowanie coraz to wyższych pięter kamiennego pomnika. W tym prestiżowym wyścigu wygrali Asinelli.

Czy nie z tych samych powodów wznoszą dziś swoje kolosy ze stali i szkła wielkie korporacje? Taką przynajmniej intuicję miał japoński architekt Minoru Yamasaki, którego widok Asinelli i Garisendy natchnął ideą stworzenia bliźniaczych wież nowojorskiego World Trade Center.

Przeciw Miastu

Mieszczańskie wieże Bolonii nie wzięły się znikąd. Pyszni patrycjusze, wzbogaceni na lądowym i zamorskim handlu, wzorowali się tu na feudalnych arystokratach, panach średniowiecza, do których statusu sami aspirowali. Zanim powstały Asinelli i Garisenda, w całej Europie rozmnożyły się obiekty, które ogólnie określamy dziś mianem wież rycerskich. Dobry przykład tego rodzaju architektury mamy w Siedlęcinie koło Jeleniej Góry. Z takiej wieży feudalny pan mógł panować nad okolicą.

Jest jednak miejsce, gdzie podobnych wież powstawały setki – i były one równie wysokie, jak ich mieszczańskie młodsze siostry. Tym miejscem jest Rzym, miasto starsze niż niejedna cywilizacja. U progu średniowiecza znalazło się w stanie upadku, nie zapominając jednak o przeszłości stolicy imperium. Model „senatu i ludu rzymskiego" (Senatus Populusque Romanus) zastąpił sojusz owego ludu z papieżem, rezydującym na Lateranie. Zostali jednak potomkowie senatorów – teraz przeobrażeni w średniowiecznych arystokratów. Dołączyli do nich uszlachceni barbarzyńscy wojownicy, a także wzbogaceni parweniusze. We włoskim sosie ta mieszanka tworzyła w sumie typowy wykwit epoki śródziemnomorskiego feudalizmu: środowisko ludzi pysznych, zaborczych i wojowniczych.

Gdy po ciągu wielkich katastrof politycznych zabudowa Wiecznego Miasta zaczęła się przesuwać w dół, ku Tybrowi, na miejscu starego centrum, Forum Romanum, jak grzyby po deszczu wyrastać zaczęły wieże feudałów. Ich największym zagęszczeniem stały się okalające Forum wzniesienia Kwirynału, Wiminału i Eskwilinu, które teraz, w dobie średniowiecznych zmian nazewniczych, przybrały ogólne miano Monti, czyli wzgórza. Powstało tu swoiste państwo w Państwie Kościelnym, a właściwie zbiór niepodległych, sobiepańskich gniazd rodowych, z których każde szczyciło się posiadaniem własnej wieży. Stąd w herbie obecnej dzielnicy Monti widzimy aż dziewięć wież – po trzy na każdym z antycznych wzgórz. Jak obliczają naukowcy, w średniowieczu namnożyło się ich w całym Rzymie około 900, pod względem „uwieżowienia" ustawiając to miasto na pozycji europejskiego i światowego rekordzisty.

Gdzieś niedaleko, w dole, mógł sobie papież budować model relacji z niemieckim cesarzem i studzić republikańskie zapędy rzymskiego ludu. Tutaj, na wzgórzach, jak w najdzikszych czasach najazdów barbarzyńców, po staremu królowały pycha, przemoc i rodowa waśń. I to wieże stały się jej symbolem.

O ile te w Bolonii i innych municypiach należały do mieszczan wzbogaconych ponad ogół, ale nadal pozostających w łączności z własną miejską wspólnotą – o tyle feudalne wieże Rzymu wznoszono przeciw Miastu. Innym prawem rządził się realnie podległy papieżowi rzymski lud, innym zaś nominalnie tylko zależni od Stolicy Apostolskiej baronowie, margrabiowie i książęta. Prawo Miasta to prawo poddanych, którym dumni magnaci z zasady gardzili. Z czasem rozrastające się Miasto zaczęło wchłaniać kolejne feudalne wieże i dzisiaj możemy oglądać ich nieliczne zachowane przykłady, wciśnięte w wąskie uliczki średniowiecznej zabudowy. Ale to tylko pozory. Te budynki do Miasta nie należały. Wieże Rzymu to rzeczywistość różna od wież Bolonii.

Rzymskie wieże wznoszono też oczywiście przeciw błękitnokrwistym rywalom ze zwaśnionych rodów. W historii wzajemnych walk o panowanie nad Rzymem wyróżniły się rody Orsinich i Colonnów. Jednak na Monti największe wpływy zdobyli awanturniczy Frangipani. Ich wieżę możemy do dzisiaj oglądać na samym środku antycznego stadionu Circus Maximus. Kolejną dumni feudałowie wznieśli nad Łukiem Tytusa.

Jak nowojorskie Twin Towers stały się wyzwaniem dla dżihadystów z Al Kaidy, tak pyszne kamienne wysokościowce z Monti kłuły w oczy każdą rzymską władzę, pragnącą ukrócenia anarchii i umocnienia rządów nad Tybrem. Już od XIII w. namiestnicy papieży starają się ograniczyć ich liczbę, a przynajmniej nie dopuścić, by pięły się zbyt wysoko. Ubywało ich z każdym kolejnym stuleciem. Prawdziwą zagładę przyniósł rzymskim wieżom wiek XIX, w którym rozpoczęła się modernizacja miasta. Wtedy też rozebrano górującą nad Łukiem Tytusa wieżę Frangipanich. Do dziś zachowało się tych budowli mniej niż trzydzieści.

Wędrówka na Wschód

Frangipani awanturowali się nie tylko w Rzymie. Ich ślady odnaleźć można nawet na Mani. To najdalej na południe wysunięta część greckiego Peloponezu. Długie palce postrzępionych skał wysuwają się tutaj głęboko w akwen Morza Śródziemnego. Teren wprost idealny do budowy wież. I bardzo trudny do zdobycia.

Turcy od XV w. przez 400 lat panowali nad Grecją, jednak Mani nigdy nie udało im się podbić. Na niedostępnych skałach usadowiły się pokolenia tych, dla których nie do zniesienia było jarzmo Osmanów i wszelkiej innej władzy. Przybywali tu z bliska i z daleka, także z Włoch, razem z tamtejszymi korsarzami. Miasteczko Kita, nieformalna stolica Mani, nazwę swoją wywodzi z włoskiego citta, czyli miasto.

W ten sposób zrodziła się międzynarodowa wspólnota bitnych sobiepanów, z których żaden nie uznawał zwierzchności drugiego, wszyscy razem stanowili jednak siłę na tyle poważną, że musieli się z nią liczyć nawet sułtanowie. Dziś jeszcze w bocznych uliczkach Kity dostrzec można w podwórkach wyloty luf archaicznych armatek.

Każdy ród na Mani budował swoją wieżę. W sumie postawiono ich tu około kilkaset. Niewiele zachowało się do dziś. Zniszczyli je nie Turcy, lecz rząd niepodległej Grecji. Wyzwoliwszy się z osmańskiej niewoli – przy walnej pomocy wojowników z Mani – młode greckie państwo przez kilka kolejnych dekad próbowało sobie poradzić z tą anarchiczną republiką. Ostatnie bunty stłumiono tam dopiero na początku XX wieku.

Wieże o kształtach bardzo podobnych do tych z Bolonii, Rzymu i Mani zobaczyć można też... w Chinach. Na pograniczu Syczuanu, Junnanu i Tybetu, w głębokich kanionach himalajskich rzek francuski podróżnik i uczony Michel Peissel odkrył w 1986 r. wysokie i smukłe kamienne budowle, nieprzypominające niczego, co w przeszłości wznoszono w tej części Azji. Miejscowa ludność nie wie, kto je postawił, nie wspominają o nich ani legendy, ani rękopisy zachowane w lamaistycznych monasterach.

W kilka lat później inny francuski eksplorator Frederique Darragon przeprowadził tam bardziej wnikliwe badania. W sumie doliczył się grubo ponad 200 wież, nadal jednak nie potrafił określić, kto i dlaczego je wzniósł. Wiadomo tylko, że zbudowano je jakby w jednym rzucie – wszystkie pochodzą z około 1240 r. To czas, w którym rejon ten stał się pograniczem imperium Mongołów.

Intrygującą zagadkę można spróbować wyjaśnić. Mongołowie (zwani u nas Tatarami) stworzyli imperium stepowe. Karawany wielbłądów były dla nich tym samym, czym karawele dla hiszpańskich władców Starego i Nowego Świata. Poprzez step Mongołowie sprawnie komunikowali się na obszarach odległych nawet o kilka tysięcy kilometrów. A w tym samym czasie, gdy podbijali południowe Chiny (stawiając na ich pograniczu zagadkowe wieże), na dalekim zachodzie zdobyli też Kaukaz. Ten rejon także jest obszarem występowania kamiennych wież – najwięcej ich zachowało się do dziś w górskich rejonach Gruzji, w Czeczenii oraz Inguszetii. Łatwo więc sobie wyobrazić, że mongolscy zdobywcy, którzy – jak wiadomo – lubili przesiedlać całe ludy, przesiedlili stamtąd wojowników, aby bronili granicy imperium na drugim jego krańcu.

Wojownikami owymi byli prawdopodobnie Alanowie, przodkowie obecnych Osetyjczyków. Osiedleni w tybetańskich górach nie mieszali się z miejscową ludnością. Wymarli, pozostawili jednak wieże, w których tutejsze plemiona długo i walecznie broniły niezależności swojej krainy przed wielokroć liczniejszą armią chińskiego cesarza. Było to w XVII wieku, kiedy nikt już tu nie pamiętał o Alanach.

Ale skąd włoskie wieże na Kaukazie? To również da się wyjaśnić. Jak na wschodzie kraina ta ociera się o wielkie stepy, tak na zachodzie przytyka do Morza Czarnego. Akwen ten w XII–XIII stał się domeną żeglarzy z Pizy i Genui. Genueńczycy założyli tutaj nawet swoje kolonie. Zapewne tą drogą przedostała się na Kaukaz umiejętność budowy kamiennych wież, które do dzisiaj stanowią dla nas zachwycającą zagadkę.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

W zbudowanym z kamienia kościele w Maeldun znajdowali się jeszcze ludzie – księża, kobiety i inni – którzy uciekli tam podczas szturmu i znaleźli schronienie w kościelnej wieży, wciągnąwszy za sobą do niej drabinę, tak że nikt nie mógł się do nich dostać. [...] Gdy Normanowie podchodzili do wieży, aby przemówić im do rozsądku i nakłonić do wyjścia i oddania skarbów, oblężeni ciskali na nich kamieniami, obrzucali przekleństwami i wylewali im na głowy nieczystości, dając głośno upust swojej radości, gdy ktoś został trafiony. Toteż Normanowie byli wszyscy zgodnej opinii, że kamienne kościoły i ich wieżyce należą do najprzykrzejszych rzeczy, na jakie można się natknąć".

Pozostało 95% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Materiał Promocyjny
Wykup samochodu z leasingu – co warto wiedzieć?
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków
Plus Minus
O.J. Simpson, stworzony dla Ameryki
Plus Minus
Upadek kraju cedrów
Materiał Promocyjny
Jak kupić oszczędnościowe obligacje skarbowe? Sposobów jest kilka
Plus Minus
Jan Maciejewski: Granica milczenia