W zbudowanym z kamienia kościele w Maeldun znajdowali się jeszcze ludzie – księża, kobiety i inni – którzy uciekli tam podczas szturmu i znaleźli schronienie w kościelnej wieży, wciągnąwszy za sobą do niej drabinę, tak że nikt nie mógł się do nich dostać. [...] Gdy Normanowie podchodzili do wieży, aby przemówić im do rozsądku i nakłonić do wyjścia i oddania skarbów, oblężeni ciskali na nich kamieniami, obrzucali przekleństwami i wylewali im na głowy nieczystości, dając głośno upust swojej radości, gdy ktoś został trafiony. Toteż Normanowie byli wszyscy zgodnej opinii, że kamienne kościoły i ich wieżyce należą do najprzykrzejszych rzeczy, na jakie można się natknąć".
Co starsi z nas świetnie znają ten opis, jest on bowiem fragmentem popularnej ongiś książki dla młodzieży „Rudy Orm", pióra Fransa Gunnara Bengtssona. Szwedzki pisarz trafnie, choć w nieco komicznej formie, ujął tam fenomen średniowiecznej kamiennej wieży. Oczywiście nie tej baśniowej, w której zamknięta dziewica czeka z chusteczką na swego rycerskiego wybawcę. Ta realna była synonimem nie tyle romantycznego wyzwania, ile pospolitego bezpieczeństwa: wartości, której w codziennym życiu człowieka owej epoki brakowało najbardziej.
Wspólnota ucieczki
Wczesnośredniowieczna Europa podzielona była na małe społeczności lokalne. Wioska, która jako odrębna ludzka wspólnota faktycznie wymarła już w krajach Zachodu, a której relikty spotkać można dzisiaj jedynie w naszej, środkowo-wschodniej części kontynentu, jest właśnie takim zagubionym w czasie, średniowiecznym modelem lokalności. W okresie poprzedzającym klasyczną epokę feudalizmu (XI–XII wiek) cała bez mała Europa z podobnych wiosek się składała. Trudno je było obronić przed ciągnącymi w tę i z powrotem hordami wikingów, Węgrów lub Saracenów. Dlatego kamienna wieża, stojąca przy kościele lub samotnie, stała się miejscem regularnych ucieczek okolicznej ludności. Barbarzyńskim napastnikom trudno było ją zdobyć. Do jej zburzenia trzeba było ciężkiego sprzętu oblężniczego, którego lekkozbrojni rabusie ze sobą nie mieli. Z kolei, by wykurzyć obrońców dymem, trzeba było dostać się do środka, do tego zaś skutecznie zniechęcano atakujących wspomnianymi kamieniami i nieczystościami. Agresorom pozostawało więc czekać, póki obrońcom nie skończą się zapasy – jednak napastnicy tyle cierpliwości zazwyczaj nie mieli. Machali więc ręką i pędzili ku łatwiejszym zdobyczom.
Tak w najkrótszym szkicu wyglądało wczesne średniowiecze widziane oczami zwykłych ludzi, rolników, którzy następujące po sobie napady barbarzyńców traktowali jako rodzaj ulewy czy też gradobicia. Przymus regularnej ucieczki stworzył w Europie, a przynajmniej w jej zachodniej części, lwią część ówczesnego osadnictwa. Przy wieżach bowiem tworzyły się stałe osiedla, które z czasem przekształcały się w osady targowe i miasteczka. W miejscu pagórkowatym wieża stała zazwyczaj na wzgórzu, w okolicy nizinnej budowano ją na równinie, zawsze jednak wyznaczała geometryczny środek rozproszonego miejscowego osadnictwa. Chodziło o to, by w razie pilnej potrzeby każdemu dać równą szansę dobiegnięcia na czas. Kamienna wieża stała się w ten sposób katalizatorem specyficznej dla średniowiecza wspólnoty ucieczki. A także ucieczkowej demokracji: niejedna z włoskich miejskich republik XII–XIV wieku zbudowała swoje znaczenie dzięki niej.
Strefa prestiżu
Widok San Gimignano zdumiewa każdego, kto styka się z nim po raz pierwszy. Małe, obrastające szczyt toskańskiego wzgórza miasteczko, gdzie powiedzenie „dwie ulice na krzyż" nabiera realności, ma takich wież kilkanaście. Niektóre z nich stłoczone są tak blisko siebie, że prawie się dotykają. Z powodu tego widoku turyści nazywają San Gimignano średniowiecznym Manhattanem, jednak nie wszyscy zdają sobie sprawę, ile prawdy jest w owym porównaniu. Kiedyś bowiem tych wież było tu znacznie więcej, bo ponad siedemdziesiąt. Można sobie wyobrazić, jak miasteczko o wielkości dużego placu w europejskiej metropolii wyglądało w czasach Dantego i Petrarki – rzeczywiście musiało przypominać panoramę naszpikowanego wieżowcami centrum Manhattanu. Z jedną różnicą: średniowieczne wieże stawiano tu gęściej i smuklej. Drapacze chmur z San Gimignano są oczywiście mniejsze, ale pod względem proporcji strzelają w niebo ze śmiałością, której mogą im pozazdrościć nawet nowojorskie kolosy ze stali i szkła.