Z PRL pamiętam głównie pierwszy dzień w przedszkolu. Babcia mnie zbajerowała, że idziemy się tylko zapisać, że wcale nie zostawi mnie tam samego. I zostawiła, a ja do dziś pamiętam, jak strasznie się wtedy poczułem oszukany. I pamiętam też, jak wyjechała na jakieś wczasy beze mnie, choć obiecywała, że nie zostawi mnie samego w domu – niby z rodzicami, ale pracującymi dzień i noc, bo po 1988 r. sprawdzała się tak wyszydzana dziś filozofia „zauszfirmę". Założyli, harowali, ale to szybko się opłaciło: ojciec nawet później wykupił splajtowany warsztat ślusarski dziadka, a dziadek do dziś nienawidzi Balcerowicza, najmocniej na początku miesiąca, gdy komornik zabiera mu część emerytury. Nie rozumiałem zbyt wiele, gdy plajtował, ale pomyślałem sobie wtedy, że dziadek czuje się tak jak ja tamtego dnia w przedszkolu.
Naszym rodzicom fajnie się żyło w tym nowym kraju. Skromna furka, klamoty może nie z butiku, ale wreszcie jakieś „firmowe" – wówczas ulubione słowo mojej babci. Do tego własny dom. Może żadne tam rarytasy, podstawowy sprzęt audiowizualny, zimą narty (polsporty!) w Szklarskiej Porębie, latem domki na kempingu w Chłapowie, takie jeszcze peerelowskie bungalowy.
Oni czuli, że to nie wzięło się znikąd, że sami to sobie zawdzięczają. A my wcale nie byliśmy oderwani od rzeczywistości – rozumieliśmy, że ten skok cywilizacyjny, jakiego doświadczyli, był wręcz przygniatający. I z pokorą wysłuchiwaliśmy przez całe dzieciństwo połajanek, że oni to tak łatwo nie mieli, że chleb z cukrem to były delicje, w rubinie to były dwa kanały, za to w wakacje to się kuzynostwu przy żniwach pomagało, a nie w luksusach Chłapowa pławiło. I wierzyliśmy na słowo, jakie mamy szczęście. Nie miało nawet znaczenia, że w tym Chłapowie czy tam Szklarskiej pławiłem się w luksusach z dziadkami, bo przecież ten nasz nowy dobrobyt sam się nie tworzył, powtarzali. Dzień i noc. Całe ferie. Wakacje. Ale to wszystko dla nas, tłumaczyli.
Żyliśmy ich sukcesem. Sukcesem III RP. Niby nie było idealnie, rodzice mimo wszystko wcale nie byli szczęśliwi, ale wciąż czuć było nadzieję. Te ich przepracowane ferie i wakacje nie dawały zbyt wiele w zamian, ale nie narzekaliśmy. Bezrobocie spadało, a kolejne centra handlowe miały podkreślać nasz dobrobyt. Nie byliśmy głodni, a przecież Niesiołowski musiał jeść szczaw i mirabelki. Mieliśmy się uczyć, iść na studia. Miało nam być łatwiej. A po wejściu do Unii mieliśmy żyć tak jak na wymarzonym przez rodziców Zachodzie. Opowiadali mi o tym w szkole z entuzjazmem. Pani tłumaczyła, dlaczego warto przekonywać rodziców, by zagłosowali w referendum za naszą przyszłością: „chyba chcecie studiować na najlepszych europejskich uczelniach?".
Ale gdy dorośliśmy i zaczęliśmy żyć własnym życiem, a nie rodziców – popełniliśmy kardynalny błąd: zastany świat uznaliśmy za niezadowalający. Na co znowu usłyszeliśmy, jak kiedyś było ciężko. I nikogo właściwie nie obchodziło, co i dlaczego nam się nie podoba. Nam po prostu nie może się nie podobać, bo mamy doceniać to, co mamy. I być wdzięczni rodzicom. I przecież idziemy w dobrą stronę, ale szybciej „się nie da się". I jest super, wspaniale, udane przemiany... I to wszystko dla nas, bo wybieramy przyszłość. W takim razie, dlaczego wciąż słyszymy o przeszłości: o PRL, transformacji, wielkim wysiłku, jakim mężowie stanu wprowadzili nas do Unii?