Rightor Doyle może miał ciekawy pomysł, by zrobić czarną komedię o świecie nowojorskiego sado-maso (BDSM). Pewnie miał też ciekawe własne historie, bo sam w młodości był asystentem dominy. I można mu wierzyć, że jego znajomi przez lata z tych opowieści się zaśmiewali. Ale w szczycie serialowej mody przydałoby się coś więcej niż ogólny pomysł i kilka żartów sytuacyjnych.

W „Bonding" przede wszystkim kuleje fabuła. Sami bohaterowie są jeszcze jako tako zarysowani: nieśmiały gej marzący o karierze stand-upera (Brendan Scannell) i jego przyjaciółka z prowincjonalnego liceum, ewidentnie skrzywdzona przez życie (Zoe Levin). Ale całość to zaledwie seria skeczy o zderzeniu pruderii z całkowitym – oczywiście przedstawionym jako jak najbardziej pożądane – wyzwoleniem popędów. Scenariusz razi banalną psychoanalizą – najpierw dotyczącą klientów, potem samej dominy. Na koniec zaś mamy wywołujący poczucie żenady happy end i uchylenie furtki do kolejnego sezonu. Tylko po co? Nie wiem nawet, po co obejrzałem do końca sezon pierwszy. Ale to w końcu opowieść o masochizmie...

Ten niby superpostępowy serial w Ameryce poważnie oburzył tzw. seksworkerki. Otóż według nich „Bonding" opiera się na stereotypach, pokazuje świat BDSM w krzywym zwierciadle i stygmatyzuje dominy. I to tyle, jeśli chodzi o łamanie tabu.

„Bonding", reż. Rightor Doyle, prod. i dystr. Netflix

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95