W końcu „batalia o ogrody", jaka toczyła się jeszcze kilka wieków temu, nie była sporem oszalałych działkowiczów, chwilowym zamroczeniem, jakie dotknęło europejskiej kultury. Zarówno zwolenników ogrodu francuskiego, ściśle zaplanowanego i perfekcyjnie wykonanego, jak i modelu angielskiego – swobodniejszego, otwartego na improwizację natury, pobudzało to samo marzenie. Pragnienie powrotu do utraconego raju. Ogrodu, z którego zostaliśmy wygnani. Wiara w to, że jesteśmy w stanie raj ten zaprojektować, zasadzić i przystrzyc tu, na ziemi. Albo przynajmniej przeczuć, choćby intuicyjnie wychwycić, co tak naprawdę straciliśmy w wyniku grzechu pierworodnego. W ogrodach kwitły pycha i melancholia; pachniały wiarą w człowieka i tęsknotą do natury. To one rozpalały pióra Kanta i Pope'a, Goethego i Krasickiego, Schillera i Woltera, najwybitniejsze umysły Europy. W ogrodzie spotkały się wszystkie wielkie tematy naszej kultury.
Ogród był wtedy małym wszechświatem. Stawiał wprost i bez ogródek pytanie o to, czy rządzi nim jakikolwiek porządek. Jeśli tak, można mu było (ogrodowi, porządkowi, wszechświatowi) zaufać. Pozwolić na swobodę. Zamknąć oczy, puścić wodze i „dać jechać" naturze. Przychodzić do ogrodu tylko w odwiedziny, bardziej jak przyjaciel czy kochanek niż nadzorca. Pielęgnować go jak drugiego, w pełni świadomego człowieka – wsłuchując się w jego potrzeby i żądania. Wyjść z założenia, że ma on nam coś ważnego do powiedzenia. Nie zagłuszać jego głosu ludzką interwencją. Wtedy jego rozkwitanie budziło nadzieję nieśmiertelności, a więdnięcie – lęk przed śmiercią. I zimą zostawało już tylko mieć nadzieję, że ogród nie umarł, lecz śpi.
Ale można też było, jak działo się zazwyczaj na południe od kanału La Manche, wierzyć, że porządek nie istnieje bez człowieka, a natura jest chaosem, który trzeba poskromić twardą ręką ogrodnika. Ogród był dziełem sztuki, zrobionym jednak nie z barw czy dźwięków, ale z natury. Zapełniały go „pomniki niby drzewa, drzewa jak pomniki". Taki ogród potrzebował nadzoru i kontroli.
Surowego stróża, który przychodził regularnie do niego na inspekcje, przechadzał się jego ścieżkami, wypatrując odstępstw od planu. Likwidował nieposłuszne pędy, pilnował, czy rośliny przestrzegają reguł i harmonogramu. Harmonogramu, w który wpisana została również przychodząca jesienią śmierć. Podporządkowanie jej szerszemu, mającemu trwać wiele lat planowi miało unieważnić cykl pór roku. Pozbawić naturę najsilniejszej broni – jej rytmu. Tylko śmierć przychodząca niespodziewanie jest tragedią; śmierć jako punkt w harmonogramie to już tylko statystyka.
Ale oba te ogrodnicze pomysły, mimo wszystkich dzielących je różnic, łączyła jedna, kluczowa rzecz. Były piękne i ich piękno coś znaczyło. Były „o czymś". O nadziei na wieczny maj i lęku przed przemijaniem. Poszukiwaniu porządku i radzeniu sobie z chaosem. I o innych, ważniejszych rzeczach, których nie da się już wyrazić żadnymi słowami. Tych rzeczach, na które wskazywały pierwsze rozwijające się wiosną liście. My, którzy żyjemy w epoce skwerów, miejskich parków i ogródków działkowych, nie jesteśmy nawet w stanie wyobrazić sobie, czym były tamte ogrody. Ogrody znaczące.