Rita Colwell była zdania, że musiałam podłapać jakieś zakażenie przecinkowcem, ale mój lekarz zareagował jak większość jego kolegów po fachu mających styczność z pacjentem cierpiącym na dziwną, lecz ustępującą samoistnie chorobę, której nie da się łatwo leczyć. Nie zlecił badania laboratoryjnego ani nie zawiadomił żadnych władz, choć infekcje przecinkowcami wymagają zgłaszania. Wzruszył tylko ramionami. „To pewnie jakiś wirus", stwierdził i odesłał mnie do domu. W takiej sytuacji każda wczesna ofiara nowego patogenu prześlizgnęłaby się niezauważona przez system nadzorowania chorób.
Są też luki w systemie tam, gdzie nikt nie patrzy. Kiedy piszę tę książkę, całe ciężarówki jedzenia i armie owadów przenoszą choroby przez granice państwowe, w większości przypadków z pominięciem jakiejkolwiek kontroli. Mało kto śledzi rozprzestrzenianie się inwazyjnych, przenoszących choroby wektorów, takich jak azjatycki komar tygrysi, który pojawił się po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych w połowie lat 80. ubiegłego wieku. Entomolodzy sugerowali zapanowanie nad nim, zanim zdąży się rozprzestrzenić, ale nie udało im się zyskać posłuchu. Obecnie komar ten przenosi dengę i inne choroby, w tym zmutowane szczepy wirusa chikungunya, który pojawił się w obu Amerykach w 2013 roku.
W wielu krajach nawet podstawowy nadzór jest rzadkością. W 2013 roku ze 193 państw członkowskich Światowej Organizacji Zdrowia jedynie 80 posiadało systemy nadzoru mogące sprostać wymogom nałożonym przez WHO. Odporne na działanie antybiotyków patogeny, takie jak NDM-1, wykrywane są wyłącznie przez przypadek. W Indiach nie istnieje żaden narodowy system śledzenia infekcji wirusowych. W większości krajów dotkniętych ptasią grypą zwierzęta hodowlane nie są nadzorowane w związku z objawami zarażenia wirusem. To samo dotyczy zresztą ludzi. (...)
Władze wysłały jedynie worki na zwłoki
Odległa miejscowość rybacka Belle-Anse położona na południowo-zachodnim wybrzeżu Haiti jest podobna do niezliczonych innych miast i wiosek, w których żyją ubodzy tego świata, pozornie związanych z globalną gospodarką, a jednak brutalnie odizolowanych. Leży w odległości około 80 kilometrów od Port-au-Prince. Wybrałam się tam latem 2013 roku. Podróż rozpoczęła się w 30-letnim minivanie marki Nissan przebudowanym tak, aby mógł przewozić 8 pasażerów, ale mieszczącym ich tamtego dnia niemal 20, w tym parę z płaczącym małym dzieckiem i mężczyznę z zadziwiająco spokojną kurą na kolanach. Minivan powiózł nas przez góry stromymi, wąskimi i krętymi drogami, aż zostaliśmy wysadzeni na zakurzonym placu u stóp gór niedaleko wybrzeża. Ale to był dopiero początek podróży. Po nim nastąpiła godzinna przejażdżka motorem do wybrzeża, a następnie, jako że droga do Belle-Anse jest nieprzejezdna, przez kolejną godzinę płynęłam po szerokich falach 5-metrową łajbą z silnikiem przymocowanym do zewnętrznej strony rufy za pomocą postrzępionej liny.
Dotarcie do Belle-Anse ze stolicy zajęło nam osiem godzin. Cholerze droga ta zajęła około roku. Epidemia ogarnęła większość kraju w 2010 roku, ale do 2011 nie zjawiła się w Belle-Anse. Jej przybycie było nie tylko przewidywalne: zostało przewidziane za pomocą cyfrowo wspomaganych technologii, które będą zasilać nowy globalny system aktywnego nadzoru. Jeszcze przed wybuchem epidemii na wyspę ściągnęły tłumy ludzi z organizacji pozarządowych w związku z trzęsieniem ziemi, do którego doszło wcześniej tego roku. Kiedy wybuchła epidemia cholery, organizacje wykorzystały wszelką dostępną im technologię, aby monitorować jej rozprzestrzenianie. Epidemiolog Jim Wilson i jego współpracownicy zasypywali Twittera wiadomościami i przekazywali swoje numery telefonów mieszkańcom w całym kraju. „Widzieliśmy cholerę, jak maszeruje autostradą", wspominał. Wszelkiej maści ochotnicy sporządzili plan całego kraju, „łącznie z każdym bezpańskim psem", jak stwierdził jeden z nich. Szwedzka organizacja pozarządowa we współpracy z miejscowym operatorem telefonii komórkowej śledziła karty SIM w telefonach klientów, obserwując ich przemieszczanie się, żeby przewidzieć, w którym miejscu cholera uderzy w następnej kolejności. Jako wczesny test tego typu systemu aktywnego nadzorowania chorób, który mógłby zostać wdrożony na całym świecie, zadziałał on doskonale. Cholera pojawiła się w Belle-Anse w 2011 roku pod czujnym okiem twitterowych analityków i tropicieli kart SIM.
Wczesne wykrycie choroby nie zmieniło jednak absolutnie niczego w jej przebiegu. Nie było w Belle-Anse próby zapanowania w zarodku nad epidemią, żeby ją ukrócić. Wręcz przeciwnie, cholera zabijała tam ludzi w tempie czterokrotnie większym niż w pozostałej części kraju. Do czasu mojej wizyty jedyna organizacja pozarządowa, która stworzyła jednostkę leczenia cholery w centrum miasta, zdążyła już je opuścić. Ludzi zaś, którzy zapadli na chorobę w okolicznych górach, znajdowano martwych wzdłuż 5-kilometrowego szlaku prowadzącego do miasta. Miejscowe władze stać było jedynie na wysłanie worków na zwłoki.