W jej przypadku cios trafił w pamięć, ale tylko pewien specyficzny jej wymiar. Wie, kim jest, pamięta, dla kogo i czego żyje. Pamięta też, co robiła pięć minut i 15 lat temu, ale zapomina, co wydarzyło się wczoraj. Dlatego od kilku tygodni codziennie rano po włączeniu radia albo zajrzeniu do gazety na nowo przeżywa wybuch epidemii. Jej bliscy każdego dnia w okolicach dziewiątej rano słyszą w słuchawce telefonu przerażony głos. Widzieliście, co się dzieje?! Tak, babciu, prawie jak zwykła grypa, tyle że łatwiej się zarazić. Spokojnie, ciociu, u nas wszyscy zdrowi. Tylko niech mama nigdzie nie wychodzi, przywieziemy zakupy. Do wieczora udaje jej się oswoić z nową sytuacją, żeby rano wszystko zaczynało się od początku.

Historię tej kobiety usłyszałem kilka dni temu i od tamtej pory nie mogę przestać myśleć o niej z uznaniem. Jakkolwiek uciążliwe byłoby codzienne przeżywanie wybuchu epidemii, to, że akurat w ten sposób udaje jej się rozliczać z czasem i życiem, dowodzi, że nie zmarnowała tych dziewięćdziesięciu kilku lat. Spłaca swój dług z odsetek, kapitał pozostał nienaruszony. Została pozbawiona czegoś, co istnieje tylko w małym stopniu, i do tego w bardzo dziwaczny sposób. Piany informacji powstającej od uderzania w powierzchnie zdarzeń. Danych, wykresów, zdjęć, doniesień, przewidywań, analiz i opinii, które zdmuchnie następna chwila, zdezaktualizują się jeszcze szybciej niż jej pamięć. Najwięcej z tego, co się wokół niej dzieje, rozumie więc zapewne przez te kilkadziesiąt minut dzielących przebudzenie od pierwszego zanurzenia się w potok informacji. I przez ten krótki czas jest mądrzejsza od nas wszystkich, żyjących tą historią w całej jej coraz bardziej pozbawionej sensu ciągłości.

Jeżeli już można w niej odróżnić jakikolwiek stały, rozwijający się w czasie motyw, to jest nim wielki triumf dataizmu. Religii, którą wyznaje się tym gorliwiej, im mniej domyśla się jej istnienia. Kultu nie tyle objawionego, ile najpierw dostrzeżonego przez nowojorskiego dziennikarza Davida Brooksa, a później rozpropagowanego na cały świat przez Yuvala Noaha Harariego. Wiary w świętość danych. W to, że nasze życie może nabrać jakiegokolwiek sensu tylko pod warunkiem zanurzenia się w przepływie informacji i w stopniu uzależnionym od tego, jak wartkim potokiem będą przez nas przepływać; im intensywniej pozwolimy żyć nasze życie innym i sami głębiej zanurzymy się w skrawki ich historii. Pierwsza taka religia, która nawet nie próbuje być opowieścią; chlubi się tym, że treść poświęciła na ołtarzu doznania. „Co" przehandlowała za „jak". Dane nie muszą się układać w żadną całość, ważne, żeby wywoływały emocje. I płynęły, coraz szybciej i gęściej się pieniąc, poszerzając brzeg swojego koryta kosztem rzeczywistości.

Dataiści obawiają się tylko jednego. Na drodze do pełnego triumfu i uwiarygodnienia ich wyznania stoi wiara w istnienie nieśmiertelnej duszy. „Miejsca", które opiera się potokowi danych, bo samo jest zapisem treści, której nie da się przekazać, można ją tylko odczytywać. Opowieści, która trwa tak długo, jak będzie się świadomym jej istnienia. I jeżeli będzie się ją snuć we właściwy sposób, to ma szansę stać się niekończącą się historią.