Alex Kerr. Japonia utracona, czyli gdzie wszystkie sztuki spotykają się przy herbacie

Gdy tak siedziała w żółtym kimonie, z jedną ręką spoczywającą jak u Buddy na udzie i drugą, z podkurczonymi palcami, leżącą na tatami, uderzyło mnie, że rozmawiamy z księżniczką.

Publikacja: 15.03.2019 17:00

Alex Kerr. Japonia utracona, czyli gdzie wszystkie sztuki spotykają się przy herbacie

Foto: Getty Images

Dopiero po dziewiętnastu latach życia na przedmieściach Kioto udało mi się wejść do domu jednego z wielkich starych rodów. Tak to właśnie jest w Kioto. W restauracjach i domach gejsz z reguły odmawia się wstępu ichigen (dosłownie: pierwsze spojrzenie); to znaczy klientom, którzy nie zostali wprowadzeni. Jeden z moich cudzoziemskich znajomych popełnił kiedyś błąd, próbując zarezerwować miejsce w Doi, wykwintnej restauracji położonej na wzgórzach po wschodniej stronie miasta. Kiedy zatelefonował, właścicielka spytała:

– Czy zna pan kogoś, kto tu jada?

– Nie – padła odpowiedź.

– W takim razie – odparła w dialekcie Kioto – muszę z całym szacunkiem poradzić panu – i tu przeszła na angielski – żeby pan o tym zapomniał!

Kioto nie jest miastem przyjacielskim i ma po temu powody: jest jak zagrożony gatunek zwierząt. Sposób życia tego miasta przetrwał aż do naszych czasów mimo wszystkich zmian XIX i XX wieku. Ma on niewiele wspólnego ze słynnymi tutejszymi zabytkami, takimi jak Złoty i Srebrny Pawilon, Zamek Nijo i Świątynia Tysiąca i Jednego Buddy, zawsze zatłoczonymi przez turystów. Zabytki stoją niezmienione od wieków, ale w miarę naporu nowoczesności sposób życia Kioto wydaje ostatnie tchnienie. Strażnicy kultury Kioto są zdenerwowani: ich dziedzictwo jest wrażliwe jak umierający człowiek, któremu nie wolno przyjmować zbyt wielu gości, by się nie przemęczył. Tylko ci, którzy rzeczywiście go kochają, mogą zrozumieć świat znaczeń zawarty w najmniejszym geście i szepcie.

Do tego wspaniałego domu zostałem wprowadzony latem, w trakcie świąt Gion Matsuri; odbywają się one w starej, leżącej w sercu miasta dzielnicy, 0której granice wyznaczają ulice Gojo, Oike, Kawaramachi i Karasuma. Przez cały rok mieszkańcy eleganckich domów tej dzielnicy przechowują drewniane rusztowania i dekoracje, które na czas świąt zostają zmontowane w ruchome platformy i wytoczone na ulice. Dekoracje te, czasem liczące sobie setki lat, wykonane są z metalu, laki, drewna, brokatu i dywanów. Podczas trwających tydzień świąt Gion Matsuri setki tysięcy ludzi, często w letnich kimonach, tłoczy się na ulicach, by zaglądać w otwarte okna sklepów i domów udekorowanych parawanami i wyrobami rzemiosła artystycznego. Wieczorami dzieci siadają na platformach i wybijają dzwoneczkami powolny, hipnotyczny rytm muzyki Gion. Ostatniego dnia platformy przejeżdżają ulicami miasta.

Moim przewodnikiem był mistrz ikebany Kawase Toshiro, kiotyjczyk w każdym calu; wychował się w pobliżu świątyni Rokkakudo, gdzie narodziła się ikebana. Obecnie pracuje przede wszystkim w Tokio i oglądał święto Gion po kilkuletniej przerwie, a ja nie widziałem tego festiwalu bodaj od dziesięciu lat. Jakże przez ten czas miasto się zmieniło! Tam, gdzie kiedyś stały rzędy drewnianych domów obwieszonych lampionami, teraz znajdowały się sklepy ze szkła i aluminium. Wąskie boczne uliczki były straszliwie zatłoczone, ponieważ przed budynkami stały małe yomise (stragany), gdzie sprzedawano jedzenie, pamiątki lub złote rybki dla dzieci. „Yomise to pewnie atrakcja" – powiedział Kawase. „Latem widuje się je w całej Japonii. Ale przecież jesteśmy w Kioto! Kiedy byłem dzieckiem, główną rozrywką było oglądanie dekoracji sąsiadów i zabawa sztucznymi ogniami. Nie potrzebowaliśmy yomise!".

Kawase zaprowadził mnie i kilku przyjaciół do dwóch domów. Pierwszy był typowym dla Kioto starym machiya (domem miejskim). Kiedyś podatki płacono w zależności od szerokości fasady, więc stare domy w Kioto mają najczęściej wąską fasadę i są rozbudowane w głąb. Przesuwane drzwi z papieru i drewna usunięto na lato i zastąpiono drzwiami z trzciny, sudare (zasłonami bambusowymi) i draperiami z gazy – mniej lub bardziej przezroczystymi. Gdy szliśmy przez dom, zasłony i draperie ukazywały nam, pokój po pokoju, wciąż inne widoki, oddzielone ogrodami znikającymi w dali. Na podłodze leżały dywany Nabeshima, każdy wielkości jednej maty tatami.

Tradycyjne japońskie wnętrze przedstawia się następująco: na podłodze leży szereg niczym nieprzykrytych mat tatami, a przestrzeń zamknięta jest rzędem filarów wykonanych z białego drewna. Ten właśnie schemat najczęściej powtarza nowoczesna wersja starej architektury. Ale w Kioto jest inaczej; na maty kładzie się niebieskie i brązowe nakrycia, a filary zawiesza bambusowymi i gazowymi zasłonami. Oczywiście w Kioto robi się to z umiarkowaniem, bo jedynie sugestia dekoracji liczy się tutaj jako prawdziwa dekoracja. Nie przykrywa się całej podłogi dywanami; Nabeshima leżą na kilku matach, na których siadają goście. Większość zasłon jest podwinięta, co umożliwia swobodne poruszanie się i sprawia jedynie wrażenie zasłon i draperii. Kiedy szliśmy przez dom, Kawase oznajmił:

– To stary dom, w którym ostatnimi laty dokonano wielu przeróbek. Został zjaponizowany. Zrobiono to znakomicie, co mnie cieszy, ale teraz pokażę wam prawdziwe cudo!

Przez jakiś czas ponownie przedzieraliśmy się przez tłum, aż wreszcie stanęliśmy przed kompleksem budynków i kura, otoczonych długim murem ciągnącym się wzdłuż całej ulicy. Ten dom, jak powiedział nam Kawase, był ostatnim ze wspaniałych domów Kioto. Kilka lat wcześniej powstał plan rozebrania go i wybudowania na jego miejsce nowoczesnego bloku. Właściciele omal nie stracili terenu, ale grupa kiotyjczyków poparła ich i wspólnie udało im się uratować starą siedzibę.

Dom był udekorowany na święto Gion, w bramie tłoczyli się więc ludzie podziwiający wyroby z metalu i brokatu, rozłożone we wnętrzu. Zaraz za bramą było przejście zamknięte bambusową barierą. Kawase przesunął ją i zachęcił nas do wejścia. Starsza córka gospodarzy, w żółtym kimonie, pokłoniła nam się przy schodach i zaprosiła do środka.

Kolacja na półtora kęsa

Wrzawa tłumu ucichła. Przed nami znajdował się przedpokój. Stał tutaj wazon z długimi liśćmi trawy susuki, zasłony sudare były zrolowane i podwiązane wstążkami ze szkarłatnego jedwabiu. Dalej znajdował się mały pokój, który wychodził na ogród mchów, otoczony wysokim murem; takie tsu-bo-niwa (ogrody w dzbanach) to jedna ze specjalności Kioto. Fragmenty ogrodu widać było poprzez dziwnie rozmieszczone otwory – zakryte bambusową kratą kwadratowe okno na parterze lub przez przepierzenie, gdzie zawieszono shina-su-dare (chińskie zasłony bambusowe pokryte przedstawieniami ptaków i kwiatów, a wykonane przy użyciu jedwabnych nici nawiniętych na cieniutkie listewki).

Przeszliśmy stamtąd do następnego pokoju i jeszcze następnego, a każdy był oddzielony innego rodzaju drzwiami lub draperiami z gazy. Podłogi przykryte były rozmaicie: niebiesko-pomarańczowymi Nabeshima albo błyszczącym papierem wielkości trzech mat, ufarbowanym sokiem z hurmy, co przydawało wnętrzu wrażenia świeżości i chłodu. U wejścia do wewnętrznego ogrodu zauważyłem kamień, a przy nim starannie ustawione słomiane sandały. Za kamieniem widać było dróżkę wiodącą przez mech do dalszej części zabudowań. Już miałem włożyć sandały, kiedy Kawase mnie powstrzymał: „Sandały postawiono obok kamienia, a nie na nim. To znaczy: nie wchodź!". W ten sposób uczył mnie subtelnego języka znaków Kioto.

Po wiekach intryg politycznych i srogich zasad stworzonych przez mistrzów ceremonii herbacianej mieszkańcy Kioto nauczyli się nic nie mówić. Prawdziwy kiotyjczyk w rozmowie cierpliwie czeka, aż jego rozmówca sam sobie odpowie. Kiedyś, gdy zatrzymałem się na noc w świątyni, próbowałem dowiedzieć się od opata, ile to mnie będzie kosztować. Goście często się tam zatrzymywali i wiedziałem, że istnieje standardowa opłata. „Och, zapłaci pan tyle, ile pan uzna za stosowne" – odparł opat. Po niemal dwóch godzinach spędzonych na piciu herbaty wreszcie wyciągnąłem z niego odpowiedź. Nie, tak naprawdę nigdy mi jej nie udzielił. Podsuwał ją do czasu, aż w końcu sam się domyśliłem.

Kioto pełne jest znaków ostrzegawczych, które ktoś nieobeznany może łatwo przeoczyć. Każdy Japończyk zna legendarną opowieść o bubuzuke (herbacie z ryżem). „Czy nie zostanie pan na bubuzuke?" – pyta gospodarz z Kioto i znaczy to: czas wychodzić. Kiedy już ucho dostroi się do owej muzyki Kioto, tego rodzaju pytanie włącza system alarmowy. Na zewnątrz uśmiechamy się, ale w mózgu zapalają się czerwone światełka, dzwony biją Aaooga, aaooga! i ludzie pędzą do kryjówek. Stara Bogini Matka z Omoto, Naohi Deguchi, opisała, jak należy się zachowywać na proszonej herbacie w Kioto: „Nigdy nie wypijaj całej czarki. Kiedy wyjdziesz, gospodarz powie: wypił nam całą herbatę! Ale też nie zostawiaj jej niewypitej, bo wówczas powiedzą: jakie to niegrzeczne z jego strony, że nawet nie spróbował naszej herbaty. Wypijaj dokładnie połowę".

Usiedliśmy we czwórkę na dywanie leżącym koło tokonomy, a córki przyniosły herbatę, sake i, ku memu zdziwieniu, niedużą kolację. (Tu wchodziło w grę jeszcze większe wyrafinowanie. „Przypuszczałem, że podadzą jedzenie, bo spytano mnie, ile osób będzie mi towarzyszyć" – powiedział Kawase).

Kolacja to niewłaściwe słowo. Było to kilka obranych kartofelków, kilka plasterków wołowiny i trochę fasoli – podano nam sugestię kolacji, a nie kolację. W Kioto nosi to nazwę „półtora kęsa". Każde danie ułożono w bezpretensjonalnych miseczkach i na tacach z białej ceramiki lub pomarańczowej laki. Zadbano o każdy detal, łącznie z kroplami rosy na zielonych pałeczkach ze świeżo uciętych gałązek bambusu, które w tym celu włożono do zamrażalnika. Mogłem doświadczyć na własnej skórze „poczucia posiłku", od którego swój początek bierze kaiseki, formalna japońska kuchnia, dostępna w drogich restauracjach. Różnica polega na tym, że posiłek był jednocześnie bardzo elegancki i niesłychanie prosty, podczas gdy kaiseki to pozbawiona lekkości poważna sprawa z tuzinami dań i przesadną dekoracją. „Jedzenie podane w domu w Kioto – wyjaśnił Kawase – powinno być takie, by nie pisać do gospodarza dziękczynnych listów. Cokolwiek ponad to byłoby ostentacją".

Zapadał zmierzch.

– Wkrótce zacznie się muzyka Gion. Nie chciałabym żyć gdzieś, gdzie w lecie nie mogłabym słyszeć muzyki Gion – powiedziała starsza córka.

Wykluczyła nie tylko resztę świata, ale nawet inne dzielnice Kioto. Gdy tak siedziała w żółtym kimonie, z jedną ręką spoczywającą jak u Buddy na udzie i drugą, z podkurczonymi palcami, leżącą na tatami, uderzyło mnie, że rozmawiamy z księżniczką. Zachowując dokładnie przewidziany dystans, siedząc na tatami pod precyzyjnie określonym kątem, rozmawiała z nami uprzejmie, od czasu do czasu trafiając słowem prosto w serce. Zrozumiałem źródło ceremonii herbaty: to połączenie uprzejmości z odwołaniem się do serca. Ale przy ceremonii herbaty uprzejmość niemal dusi; tutaj zaś była jak świeże powietrze.

W pokoju robiło się ciemno. Siostry przyniosły wysokie japońskie świeczniki z brązu, które stały za sudare, i umieściły je w rzędzie przy ścianie, gdzie rozstawione były parawany. Patrząc na sylwetki dwóch kobiet w świetle świec, siedzieliśmy jak zaczarowani. Podano herbatę, a ja zdałem sobie sprawę, że wszystko musiało prowadzić do tego właśnie momentu. Będę tu siedział, odprężony, ciesząc się tą chwilą dopóty, dopóki będzie trwała. I wtedy właśnie Kawase wyszeptał:

– Herbata, to znaczy, że czas wychodzić!

Okno u mistrza ceremonii

Tak wyglądało wewnętrzne życie domów w Kioto. Niezależnie od całego wyrafinowania mieszkańcy Kioto nie byli arystokratami (oprócz garstki kuge, żyjących wokół pałacu) ani też nie prowadzili rozległych interesów jak kupcy z Osaki. Kioto było i jest miastem sklepikarzy. Ośrodek władzy przeniósł się z Kioto do Tokio (wtedy zwanego Edo) na początku XVII wieku. Edo było dumne, że ma pałac władcy dziesięciokrotnie większy niż machiya w Kioto. Kioto pozbawione rzeczywistej władzy i wielkich pieniędzy stało się oazą i centrum rzemiosł, takich jak tkactwo, farbiarstwo jedwabiu oraz wyrób przedmiotów z laki i drewna. Powstał wewnętrznie połączony świat tysięcy rzemieślników, którzy nadali miastu swoisty charakter.

Moim ulubionym rzemieślnikiem jest ramiarz Kusaka, który był moim przewodnikiem po aukcjach antyków. Jego pracownia znajduje się w starej części miasta, blisko dzielnicy gejsz – Gion. Zbliżając się do pracowni, przechodzimy koło sklepu, w którym sprzedaje się groch i fasolę. To jeszcze jedna specjalność Kioto, a sklep jest typowy: stoją przed nim cztery tace, a na nich biała, czarna, czerwona i fioletowa fasola. To wszystko. Kiedy wchodzimy do pracowni, pierwszą rzeczą, która rzuca nam się w oczy, jest okno. Na czerwonej podstawce z laki stoi waza w kształcie tykwy, a w niej wdzięcznie przechyla się jeden kwiat. Obok wisi zwój przedstawiający wróble. To okno jest ulubionym miejscem starego Kusaki; wyszukuje kwiaty, potem dobiera pasujący do nich zwój i aranżuje wszystko w oknie, by sprawić przyjemność przechodniom.

Wewnątrz pracowni Kusaka jest otoczony gąszczem leżących i wiszących zwojów. Przyniosłem do oprawy zwój z kaligrafią. Nie udało mi się znaleźć nikogo, kto byłby w stanie go rozszyfrować, ale Kusaka bez wahania odczytuje archaiczne pismo.

– To jeden z „Ośmiu widoków z prowincji Omi" – informuje mnie.

Następnie przechodzi do problemów oprawy.

– Tę kaligrafię napisano do ceremonii herbaty, więc paski tkaniny na górze i na dole powinny być z jedwabiu Takeyamachi – mówi i zdejmuje z półki kawałek materii Takeyamachi, który kupił dwadzieścia pięć lat temu. To biała jedwabna gaza, przetykana papierowymi złotymi nićmi, układającymi się w kwiecisty deseń. W dalszym ciągu rozmowy omawiamy inne typy materiałów, które potrzebne są do oprawy, oraz kształt i sposób pokrycia laką końców zwoju. Przy okazji Kusaka opowiada mi „Osiem widoków z prowincji Omi", które okazują się japońską wersją chińskich „Ośmiu widoków znad rzek Xiao i Xiang". Dziewięćdziesięcioletni Kusaka jest prawdziwym erudytą.

Jest mistrzem, ale tylko jednym z wielu w Kioto. Obserwując proces przygotowywania zwoju do oprawy, możemy zobaczyć, jak funkcjonuje cały świat rzemiosła w Kioto. Na początku Kusaka zamawia u cieśli drewnianą ramę. Do niej przylepia papier z Mino klejem wykonanym przez rzemieślnika, który ma zakład koło stacji Nijo. Szeroką szczotką kupioną od szczotkarza z ulicy Teramachi Kusaka wyprostowuje i wygładza obraz i wzmacnia go od spodu dodatkowo przyklejonym papierem. Po czym rozpina go na specjalnej płaszczyźnie pokrytej sokiem z hurmy, kupionym w zakładzie, gdzie wyciska się sok z tych owoców – koło hotelu Kioto. Jakiś miesiąc później zdejmuje obraz z tej powierzchni za pomocą bambusowej szpachli zrobionej przez wytwórcę przedmiotów z bambusu. Następnie zanosi obraz do konserwatora, który używa pozłoty ze sklepu ze złotem i srebrem, mieszczącego się przy ulicy Oike, oraz pigmentów mineralnych ze sklepu z farbami, który sąsiaduje z gospodą Tawaraya. Potem Kusaka nakleja obraz na ekran i oprawia całość w obramowanie zamówione u tkacza, który farbował je barwnikami kupionymi od farbiarza. Wreszcie Kusaka udaje się do rzemieślnika wykonującego przedmioty z laki, by pomalował krawędzie zewnętrznej ramy, i montuje metalowe uchwyty, które dostarcza mu sklepik z wyrobami z brązu. Gdyby był to wiszący zwój, musiałby jeszcze zamówić u rzemieślnika specjalne pudełko z drewna paulownia i prosić mistrza ceremonii herbacianej, by wykaligrafował na nim stosowny napis.

Włączam tu mistrza ceremonii herbaty, ponieważ wszelkie sztuki w Kioto spotykają się przy herbacie. Parawany i zwoje wykonuje się pod dyktando mistrzów ceremonii herbaty, by harmonizowały z ich ogrodami i kwiatami. Okno w pracowni Kusaki na pierwszy rzut oka nie ma nic wspólnego z ramami. Ale ponieważ ukazuje estetykę ceremonii herbaty, jest prawdziwym oknem dającym wgląd w świat rzemiosł.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Dopiero po dziewiętnastu latach życia na przedmieściach Kioto udało mi się wejść do domu jednego z wielkich starych rodów. Tak to właśnie jest w Kioto. W restauracjach i domach gejsz z reguły odmawia się wstępu ichigen (dosłownie: pierwsze spojrzenie); to znaczy klientom, którzy nie zostali wprowadzeni. Jeden z moich cudzoziemskich znajomych popełnił kiedyś błąd, próbując zarezerwować miejsce w Doi, wykwintnej restauracji położonej na wzgórzach po wschodniej stronie miasta. Kiedy zatelefonował, właścicielka spytała:

Pozostało 97% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Portugalska rewolucja goździków. "Spotkałam wiele osób zdziwionych tym, co się stało"
Plus Minus
Kataryna: Ministrowie w kolejce do kasy
Plus Minus
Decyzje Benjamina Netanjahu mogą spowodować upadek Izraela
Plus Minus
Prawdziwa natura bestii
Plus Minus
Śmieszny smutek trzydziestolatków