Nie bardzo wierzyłam w to, co widzę. 15 listopada 1987 r. sala ogrodów działkowych przy Odyńca w Warszawie przygarnęła „młodych" i „starych" marzycieli. Wychowanych na Stanisławie Brzozowskim i Bolesławie Limanowskim. Wierzących w szklane domy. Żołnierzy Powstania Warszawskiego, kilku profesorów, kilku robotników z „Solidarności", kilku inteligentów próbujących przez dziesięciolecia ochronić etos dawnej PPS. I nas: młodych gniewnych z drugiej fali opozycji solidarnościowej, czasem niedouczonych, bardzo radykalnych. Wizerunki zgadzały się ze stereotypem: na sali dominowały swetry, Jan Józef Lipski mieścił się w ogólnej wizji profesora opozycjonisty: sztruksowe spodnie, miękka marynarka, beret, siwe włosy i fajka. Spojrzenie zamyślone.
Ale „ten drugi profesor" wyglądał jak anarchista z ruchu Wolność i Pokój. Roześmiane oczy, wianuszek siwych kosmyków wokół czaszki, dystans do rzeczywistości i porażające poczucie humoru. Porażające, wydające się czasem pozornie brakiem powagi, bo to my, młodzi chcący odbudować PPS, mieliśmy przecież monopol na żarty z systemu i Lecha Wałęsy, bieganie po ulicach w czapkach krasnoludków, odmawianie służby wojskowej i porzucenie raz na zawsze (o święta naiwności!) patriotycznej kalki z napisem „Bóg, Honor, Ojczyzna". A tu nagle przychodzi ktoś starszy o dwa pokolenia i pokazuje nam język. Jak Einstein na słynnym zdjęciu...
Mieliśmy poczucie, że jest taki jak my. Pycha młodości... Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że mamy do czynienia z czystym źródłem tradycji, o której czytaliśmy w książkach: z przedwojennym pepeesowcem. To w domu jego rodziny, u Kunickich w Lublinie, obradował pierwszy w niepodległej Rzeczypospolitej rząd Ignacego Daszyńskiego. W dużej mierze socjalistyczny w składzie i socjalistyczny w programie, a przy tym niepodległościowy. Do domu tego Limanowski, Andrzej Strug, Wacław Sieroszewski i inni socjaliści przychodzili podyskutować. Działacz spółdzielczy, socjalista i przyszły prezydent Stanisław Wojciechowski był tu wcześniej właściwie domownikiem.
Ale w roku 1987 nie było czasu na pogrążanie się w historycznych wspomnieniach. My, młodzi socjaliści, robiliśmy rewolucję. A SB zwijała spośród nas wszystkich, nie bacząc na siwe włosy profesorów. Byliśmy z naszym pomysłem na partię socjalistyczną ideologicznym zagrożeniem, wrogiem na lewicy, kradliśmy rację istnienia pezetpeerowskiej władzy.
Długo to nie trwało, ale przez trzy lata przełomu mogliśmy być dumni z uwagi, z jaką śledziło nas umierające bardzo powoli totalitarne państwo. Dopóki całkiem nie padło. Kiedyś na papierosie w korytarzu, kiedy ciężko już było wytrzymać na partyjnym zebraniu PPS, profesor Kunicki-Goldfinger popatrzył na mnie gniewnie i powiedział: – Rozpieszczają was te łapsy, a wy podstawowej dyscypliny w myśleniu nie macie, po cegle trzeba ze ściany wyjmować, tak żeby cała ściana na ciebie nie runęła od razu.