Na początku pandemii myślano, że produkcja szczepionek zajmie co najmniej kilka lat, ale że sam wirus może zniknąć samoistnie – jak to wirusy często robią – jeszcze wcześniej. Jesienią było już wiadomo, że nowe, różne zresztą, technologie doprowadzą do produkcji szczepionek do końca 2020 roku, ale nie było wiadomo, które firmy uzyskają najlepsze rezultaty i które zostaną zaakceptowane w Stanach i w Europie. Nie piszę o szczepionkach produkowanych w Chinach czy Rosji, bo tam jest to bardziej sprawa polityki, patriotyzmu, wypięcia się na Zachód i oszukania swoich obywateli. Może jest w tym też medycyna, ale w Rosji można bez trudu zaszczepić się rosyjskim Sputnikiem V, ale zamożniejsze dwa–trzy procent Rosjan zabija się o europejskie szczepionki. Dwa tygodnie temu można było nabyć taką za ponad tysiąc dolarów. Dla porównania: fałszywe świadectwo o negatywnym wyniku testu można było nabyć za 20 dolarów.

Węgry podobno kupiły dwa miliony dawek rosyjskiego Sputnika V, ale miejmy nadzieję, że zrobiły to bądź na złość Unii Europejskiej, bądź by przypodobać się swemu sojusznikowi – Rosji i nie będą eksperymentować na naszych bratankach i będą wolały zemleć te ampułki i zamienić je na szkło zbrojone.

Poza szczepionką Pfizer-BioNTech w Europie są też, lub zaraz będą, również Moderna i Oxford AstraZeneca i niedługo dobiją do nich co najmniej inne dwie firmy. Ale szczepionek jest i będzie za mało, bo ich produkcja to nie tylko wykrycie czegoś w laboratorium, ale i ampułki, igły, strzykawki, suchy lód i cała infrastruktura. W USA, gdzie na „walkę z covidem i jego skutkami" wydaje się miliardy dolarów, panuje chyba największy chaos szczepionkowy. Oczekiwania i nadzieje są niewspółmiernie wysokie do obietnic dwóch kolejnych administracji oraz do ich możliwości. A i zachorowalność i śmiertelność są w Stanach Zjednoczonych najwyższe na świecie, z wyjątkiem oczywiście krajów, które jak Rosja czy Chiny, patologicznie kłamią, czy tych, które nie są w stanie się policzyć.

W mieście Waszyngton, z liczbą ludności gdzieś między Poznaniem i Łodzią, bałagan jest podobno mniejszy niż w Nowym Jorku czy sąsiadujących stanach Maryland i Wirginia. Od zarządu miasta, samej pani burmistrz i różnych instytucji dostałam w styczniu ponad tuzin listów. Listy były bardzo długie i zawiłe. Stwierdzały, że każdy mieszkaniec powyżej 65. roku życia będzie zaszczepiony, ale że z drugiej strony nie będzie zaszczepiony, bo są priorytety, ale nie ma dosyć szczepionek.

Mając dużą liczbę masek, myjąc ręce i spotykając się tylko z wybranymi ludźmi, którzy nie chodzili na żadne demonstracje za czy przeciw, spokojnie czekałam na swoją kolej, uważając, że personel medyczny, nauczyciele, pracownicy transportu i usług powinni zostać zaszczepieni w pierwszej kolejności. Aż nagle kilka dni temu dostałam krótki suchy list z kliniki, gdzie pracuje mój lekarz domowy, z zawiadomieniem, że mogę się zaszczepić i że tego zaproszenia nie mogę oddać nikomu innemu. Więc się zaszczepiłam. Za administracji prezydenta Trumpa wyprodukowano szczepionkę, za administracji prezydenta Bidena się ją rozprowadza. Obie administracje kasują się nawzajem i mają jeden tylko wspólny element: doktora Antoniego Fauciego, który jest chyba zwiastunem niedobrych politycznych zmian. Doktor Fauci, najlepiej zarabiający pracownik federalny (prawie pół miliona dolarów, więcej niż prezydent USA) właśnie oznajmił, że wybrał wolność, bo za prezydenta Trumpa nie mógł mówić wszystkiego, a teraz może. I mówi to samo: raz, że będzie lepiej, raz, że będzie gorzej. Ale teraz mówi to szczerze.