Ostre tezy zawsze lepiej się sprzedają niż racjonalna krytyka, choć autor nic nie stracił z polemicznego żaru.
Niespełna dwa lata temu włoski dziennikarz, pisarz, dyrektor szkoły dziennikarskiej w Perugii, stał się oszołomem, choć wcześniej doskonale mieścił się w katolickim mainstreamie. Był kimś, kogo zwykło się uznawać za watykanistę, czyli dziennikarza obeznanego ze sprawami Kościoła, Watykanu i religii. Socci pisał książki, publikował w poważnych gazetach, m.in. „Il Giornale", „Il Libero" i „Il Foglio".
Nagle wszystko się zmieniło. Socci wydał książkę „Czy to naprawdę Franciszek?". Najłagodniejsi polscy recenzenci odebrali publikację jako paszkwil na obecnego papieża, a krytykę w niej zawartą przypisywali przejściu autora do obozu tradycjonalistów. Inni poszli dalej i uznali, że książka jest tak absurdalna, że należy ją przemilczeć. Trudno się zresztą dziwić. Kościół nie od dziś stawia czoła różnym atakom: od oszalałych ateistów po pozornie zatroskanych stanem współczesnego chrześcijaństwa progresistów, którzy nie mogą się doczekać demontażu tradycji.
A co zrobił Socci? W największym skrócie: mnożył wątpliwości na temat ważności wyboru Franciszka na Stolicę Piotrową (od biedy można to uznać za hucpiarstwo) i krytykował sposób sprawowania przez niego pontyfikatu. Dowodził, że nierzadko wykluczające się wzajemnie słowa i gesty papieża wywołują w Kościele zamęt.
W najnowszej książce „Ostatnie proroctwo. List do papieża Franciszka w czasach ostatecznych" Socci wraca do krytyki tego pontyfikatu. Tym razem jest ostrożniejszy. Bardziej waży słowa, aby wytłumaczyć, dlaczego napomina papieża, przywołuje przykład dwu świętych, doktorów Kościoła. Hildegarda z Bingen i Katarzyna ze Sieny nieraz w bardzo obcesowy sposób traktowały ówczesnych namiestników Chrystusa, jeśli uważały, że nie wypełniają oni swoich zadań należycie.