Zasada ta dotyczy również umów społecznych zawieranych między rządem a społeczeństwem. Ale tu niestety polityków dzielą od Bodo lata świetlne.
Świadczyć mogą o tym losy Funduszu Pracy. To fundusz celowy o bardzo jasnym przeznaczeniu – stworzony do łagodzenia skutków bezrobocia oraz finansowania działań służących aktywnemu jego zwalczaniu. Tyle i nic więcej. Jest przeznaczany na zasiłki dla bezrobotnych oraz szkolenia pomocne w znalezieniu pracy. Co więcej, fundusz nie jest zasilany przez budżet, tylko przez pracodawców i przedsiębiorców. Konkretnie – przeznaczają oni na fundusz co miesiąc 2,45 proc. pensji brutto płaconej każdemu pracownikowi.
Niestety, fundusz i zgromadzone na nim pieniądze politycy upodobali sobie jako atrakcyjną skarbonkę, do której mogą sięgać według swojego widzimisię i finansować mniej lub bardziej odpowiedzialne pomysły. Tak, jakby było na nim napisane niczym na szybkach włączników przeciwpożarowych: „stłuc w razie potrzeby". Przy czym potrzeba jest zawsze ta sama – brak środków na wymyślane ad hoc projekty.
Tak było w 2009 roku, gdy rząd poprzedniej opcji „tymczasowo" sfinansował specjalizacje oraz staże lekarzy i pielęgniarek, zamiast – zgodnie z sugestiami pracodawców – wesprzeć szkolnictwo zawodowe. Podobno powodem była procedura nadmiernego deficytu, w jaką wówczas weszła Polska i konieczność zbicia wydatków budżetowych.
Z procedury wyszliśmy, ale politykom spodobało się odkrycie nowego „źródełka". Resort zdrowia na przykład próbował kilka miesięcy temu wprowadzić swoje pomysły i oprzeć je właśnie na pieniądzach z funduszu. Dzięki ostrym i stanowczym protestom partnerów społecznych udało się to zablokować, ale i tak w budżecie na rok 2017 fundusz wyłoży pieniądze na te pomysły. Oczywiście, jak zawsze, „tymczasowo".