A zainteresowanie już jest spore, co można było przewidzieć, skoro kwestia domniemanej niesprawiedliwości trzeciej władzy była głównym hasłem właściwie wszystkich kampanii wyborczych ostatniego dwudziestolecia.

I z pewnością byłoby co naprawić w niejednej sprawie przeprowadzonej byle jak, po łebkach, pod presją statystyk – na czym ucierpiał obywatel osądzony pochopnie. Znam prawnika, który – gdy jeszcze był sędzią – opowiadał, że najbardziej lubi utrzymywać wyroki w mocy, bo to najmniej roboty.

Początki rzadko są łatwe. W Sądzie Najwyższym jeszcze nie powstała nawet izba, która ma się zajmować rozpoznawaniem nowych skarg. A nadzieje obywateli, uważających, że sąd ich skrzywdził, to też kapitał polityczny. Jeśli rządzącym uda się uruchomić instytucję, która będzie sprawnie funkcjonować, zyskają punkty.

Przepisy skonstruowano tak, że odium niechęci za przegraną tylko w części spadnie na Sąd Najwyższy, bo swój wniosek obywatel składa do prokuratury, rzeczników praw obywatelskich, pacjenta, dziecka, finansowego i innych organów. To te instytucje decydują, czy sprawie nadać bieg, więc w wielu przypadkach może się skończyć na tym etapie. Poczucie niesprawiedliwości jest subiektywne. Odpowiednie instytucje mają za zadanie je zobiektywizować.

Czasem będzie o to trudno, bo skarga może dotyczyć nawet sprawy, po której w aktach została tylko sygnatura i treść sentencji, a reszta dokumentów mogła oficjalnie pójść na przemiał po upływie 10 lat od jej prawomocnego zakończenia. Niby akta można odtworzyć, ale ile to potrwa w sprawie liczącej kilkadziesiąt tomów, z zeznaniami, dajmy na to, 70 świadków? Sprawiedliwość musi przychodzić szybko. Kto jej nie doświadczy, powinien się liczyć z tym, że po latach zostanie wtórnie pokrzywdzony.