I ziewanie, o, właśnie, ziewanie. Towarzyszy ono mojej osobie coraz częściej, i to zamiast oburzenia, nie dlatego nawet, że tak zepsuty jestem, raczej przyzwyczajony. Upił się ktoś ważny? Phi tam, kiedyś, jak była impreza w hotelu sejmowym, to panienka przez okno wypadła. Zresztą, zaraz tam wypadła, może polatać chciała jak córka marszałka Borusewicza, która – jeśli wierzyć rządowej telewizji – 13 razy poleciała z papą w oficjalną delegację zagraniczną.
Czy mnie to oburza? W najmniejszym stopniu, bawi co najwyżej. Zawsze mnie bawi, jak jakieś cymbały pieczołowicie zastawiają na kogoś sidła, po czym same w nie wpadają. W języku smarkaterii nazywa się to instant karma – zerknijcie na YouTube'a, miliony tam filmików, jak ktoś chciał kogoś do wody wepchnąć, a tymczasem, ha, ha, ha, runął jak długi. To spotkało teraz Borusewicza, który najpierw pryncypialnie potępiał Kuchcińskiego, a dziś takie buty. Zwykle jednak nawet rozbawienia nie ma, samo ziewanie zostaje. To zresztą najlepszy sprawdzian tego, czy afera jest serio, czy nadmuchana – przeczytajcie sobie o niej dwa tygodnie, miesiąc po wybuchu. I co, jest drżenie, jest irytacja? Nie ma? To znaczy, że to balon był.
To tylko pozorna zmiana tematu: działo się to na początku lat 90. Miałem dla siebie cały dzień w Pietrozawodsku, stolicy Karelii. Zwiedzania jest na godzinę, poszedłem więc na pocztę i mnie tknęło, żeby do matki z ojcem zadzwonić, że synalek w Rosji nie zginął. Zamawiam międzymiastową. „Błyskawiczną czy normalną?" „A ile się czeka?" „Na normalną trzy dni". „To ja poproszę błyskawiczną". „24 godziny, pan przyjdzie jutro". Wysłałem telegram.
Dziś wygląda to inaczej. W Zimbabwe może nie być prądu i za dnia nie ma, może nie być wody i faktycznie, nawet w Harare nie ma, może nie być paliwa, wolności słowa i chleba w sklepie, ale internet jest podstawowym prawem człowieka. Jedynym przestrzeganym zresztą. Internet i telewizja, dodajmy, bo prądu nie ma, ale panele słoneczne muszą wystarczyć na telewizor. Dobra, trochę przesadziłem z tym internetem, uznajmy, że bywa. Czasem zresztą w postaci szczątkowej, najpopularniejszej tutaj, gdy można sobie kupić kartę tylko na WhatsAppa, serio. Na Madagaskarze funkcjonuje to w wersji na Facebooka, jak widać, co kraj, to potrzeba. Gdyby to rozpowszechnić w Europie, to w Danii pewnie byłyby tylko na Pornhuba.
W każdym razie ta dostępność internetu ma swoje fatalne strony, bo w zasadzie przez cały miesiąc w Afryce – z kilkudniowymi przerwami – byłem w kontakcie z Polską. A kiedyś inaczej bywało, oj, inaczej. Wracał człowiek do ojczyzny i rzucał się stęskniony na gazety. Czytało się je, omijając bzdury z pierwszej strony, instynktownie wyłapując, co naprawdę ważne. O istnieniu rządu Suchockiej dowiedziałem się prawie miesiąc po jego powstaniu, a poczytałem o tym dwa miesiące później. I co, w zasadzie można było jeszcze chwilkę poczekać, a już byłoby nieaktualne, prawda?