Minęło mi właśnie 50 lat od otrzymania świadectwa maturalnego w Polsce. W 1966 – roku tysiąclecia państwa polskiego, najważniejszy był dla nas, absolwentów, bal maturalny i dostanie się na studia. W tamtych czasach prawo uważane było za jeden z najlżejszych wydziałów i ci, co mieli na bakier z naukami ścisłymi, tam próbowali swoich sił. Nie z wyrachowania, bo większość absolwentów prawa i tak lądowała, jako urzędnicy, a kariera adwokata czy radcy prawnego była trudniejsza do osiągnięcia niż wygrana w Totalizatorz a Sportowym (dzisiaj LOTTO). Egzaminy bardziej sprawdzały inteligencję niż wiedzę – zwłaszcza historyczną, która i tak była zakłamana, o czym egzaminujący doskonale wiedzieli. Były punkty za pochodzenie, co do dzisiaj objawia się niewymawianiem przez niektórych uznanych prawników głosek ą i ę. Zastępują je, om, e lub mne. Studia były lekkie, miłe i przyjemne, choćnie dla wszystkich. Uczono przede wszystkim indywidualnego myślenia, reguł rządzących dziedzinami prawa, kojarzenia faktów i historii prawa od czasów rzymskich. Aktualne przepisy były albo bardzo dobre, albo robione według systemu radzieckiego – pod zapotrzebowanie partii – czytaj: Narodu i klasy robotniczej, i stanowiły tło do objaśniania jak prawo działa – lub nie.
W Kanadzie jest jeszcze ciężej...
Szok przeżyłem, zaczynając od początku studia w Montrealu, jako że nie można było – i słusznie – nostryfikować polskiego dyplomu prawnika w Kanadzie. Byłem już w Polsce doktorem nauk prawnych, ale gdy na pierwszym semestrze dostałem do przeczytania w ciągu trzech miesięcy 15 tys. stron tekstu, zastanawiałem się, czy będę miał czas się podrapać. Przeczytać, a co z przestudiowaniem? Dodam, że w Kanadzie prawo było uważane za najtrudniejsze po medycynie studia. Tak było i jest. By dostać dobrą pracę w firmie adwokackiej trzeba było wykazać się doskonałymi wynikami.
Byle kto dostawał się do byle jakiej kancelarii. Uczono zawodu, konkretnego, przepisów kodeksów, które zostały uchwalone sto lat wcześniej i zmieniane były bardzo rzadko. Po skończeniu studiów – a odsiew był solidny, była roczna aplikacja sądowa lub notarialna i pół roku praktyki u adwokata. Na dobrą sprawę, każdy, kto skończył studia, mógł następnego dnia prowadzić sprawę w sądzie lub przygotowywać akty notarialne. Aplikacja uczyła tylko praktycznego podejścia do pracy i etyki zawodu, a praktyka u adwokata poruszania się w sądzie, żeby wiedzieć, który urzędnik co załatwia, w którym pokoju są rozprawy itp. Byli również absolwenci, którzy od razu ukierunkowywali się na specjalizację i wielu nigdy nawet nie było w sądzie. I tak też jest dalej, na mojej drugiej Alma Mater – McGill University w Montrealu. Jest tylko – jak wiem z kontaktów z profesorami i absolwentami, dużo ciężej.
...a tu coraz łatwiej