Czwartkowa deklaracja o oddaniu przez ministrów zeszłorocznych nagród, a także zapowiedź obniżenia wynagrodzenia posłów i senatorów o 20 proc. oraz pensji w samorządach i spółkach Skarbu Państwa miała zakończyć totalny chaos komunikacyjny, który wkradł się w działania partii rządzącej w ostatnich dwóch miesiącach. Codziennie było gorzej: najpierw Mateusz Morawiecki po kilku dniach, podczas których PiS bezradnie przyjmował razy za dziesiątki tysięcy złotych, które otrzymał każdy minister, zablokował dalsze premie i zdecydował o odchudzeniu rządu o 20 proc. Paręnaście dni później z mównicy sejmowej jego poprzedniczka Beata Szydło broniła przyznanych przez siebie (sobie również) nagród, mówiąc, że się należały. Poparł ją Jarosław Kaczyński, który w wywiadzie dla portalu wpolityce.pl przekonywał, że żadnego skandalu z nagrodami nie było i dobrze, że rząd premiowano za pracę na rzecz ochrony państwa. Przyznał, iż sam zachęcał panią premier do „pokazania pazurków". Sęk w tym, że teraz Kaczyński zaprzeczył, jakoby mówił o „pazurkach", a jego rzeczniczka przekonuje, że nagrodami był zaskoczony. Nic dziwnego, że wobec takiego chaosu PiS zdecydował się na radykalne kroki.

Oddanie nagród wydaje się racjonalną odpowiedzią na krytykę. Ale mówiąc: głos ludu głosem Boga, Kaczyński otwiera nowy rozdział w historii populizmu w Polsce, przekracza kolejne granice. Ministrowie już teraz są nad Wisłą za słabo opłacani. No i dlaczego za nagrody, które przyznawała Beata Szydło, mają być karani parlamentarzyści wszystkich partii oraz tysiące samorządowców?

To bardzo ryzykowne rozwiązanie z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, utwierdzi selekcję negatywną do polityki. Zdolni i ambitni ludzie nie będą chcieli iść do samorządu czy Sejmu, wiedząc, że rysuje się przed nimi perspektywa niskich zarobków (między pójściem do polityki dla profitów a degradacją misji polityka jest sporo możliwości pośrednich). Obniżka pensji jest też działaniem korupcjogennym. Po drugie, grozi nam zjawisko, na które szczególnie Kaczyński powinien być wrażliwy, czyli oligarchizacja polityki. Efektem proponowanych zmian będzie nie tylko obniżenie prestiżu Sejmu, Senatu czy samorządu, ale również otwarcie drogi do powstania oligarchicznej grupy ludzi, dla których niskie pensje nie będą problemem, bo będą się utrzymywać z innych źródeł. Sprzyjać to może tworzeniu niejasnej sieci zależności między biznesem a politykami.

Ale decyzja PiS ma jeszcze inne tło. Sondaże pokazywały, że na spadku poparcia dla partii rządzącej korzystały ruchy antysystemowe Pawła Kukiza czy Janusza Korwin-Mikkego. Kaczyński postanowił więc przebić je w populizmie. Na krótką metę może dać to PiS odbicie w sondażach. Na dłuższą – będzie szkodliwe dla państwa. Po zniszczeniu służby cywilnej to kolejny krok w demontażu państwa przez obóz władzy.