We wtorek tuż przed południem runął liczący 210 metrów fragment mostu Morandi w przemysłowej części Genui (nadmorskiego miasta w północno-zachodnich Włoszech). Znajdowało się na nim ponad 30 samochodów, w tym ciężarówki. Do środy po południu doliczono się 39 ofiar śmiertelnych. Media pisały, że miejsce tragedii wygląda jak po wojnie lub apokalipsie. Gruz i samochody spadły z niemal 100 metrów – do rzeki i na tory kolejowe. Tuż obok stoją budynki przemysłowe.
Prawie na krawędzi zatrzymała się ciężarówka należąca do sieci supermarketów. – Był duży ruch, jechałem ostrożnie, zachowywałem odpowiedni dystans, nagle samochód, który mnie wyprzedził, zniknął, podobnie jak ten jadący przed nim – cytowała cudem uratowanego kierowcę gazeta „Secolo d'Italia".
Czytaj także: Katastrofa w Genui. Karetki płaciły za wjazd na autostradę
Na razie przyczyna katastrofy mostu, który jest częścią biegnącej od granicy z Francją do Genui autostrady, nie jest znana. Ale politycy rządzącej koalicji nie czekali na oficjalne raporty.
„Odpowiedzialny za tragedię ma imię i nazwisko, to Autostrade per l'Italia [koncesjonariusz drogi]" – napisał na portalu społecznościowym wicepremier Luigi di Maio, lider populistycznego lewicowego Ruchu Pięciu Gwiazd. Podkreślił, że to firma prywatna, i ironizował, że od lat sugerowano, iż zarządzanie prywatne jest lepsze od państwowego. Dodał, iż firma zapewniała, że most jest w bezpieczny. Jednocześnie pobierała „najwyższe w Europie" opłaty za przejazd, ale podatki odprowadzała niskie, i to w Luksemburgu. Zapowiedział, że spółka straci koncesję, a zarządzanie autostradą przejmie państwo.