Ten koszmar wydarzył się naprawdę. W miasteczku na południu Walii w ciągu pięciu lat – od 2007 do 2012 roku – samobójstwo popełniło 80 osób, głównie nastolatków. Duński dokumentalista Jeppe Ronde, próbując zrozumieć to zjawisko, przyjeżdżał do Bridgend przez sześć lat. Rozmawiał z mieszkańcami. Znacznie bardziej otwierali się przed nim młodzi ludzie niż ich rodzice.
Ronde spotykał się z nastolatkami, które miały za sobą kilka prób samobójczych. W ciągu tych lat poznał też chłopaków i dziewczyny, którzy potem targnęli się na życie.
Naruszał tabu, przerywał milczenie. Rozdrapywał świeże rany, bo miasteczko było wstrząsane kolejnymi tragediami. On sam narażał się na niebezpieczeństwo. Jednego dnia ocknął się pobity, ze zmasakrowaną nogą. Jakby ktoś chciał go przestrzec, że nie wolno być intruzem, wchodzić w tak delikatną materię, jak nienaturalna śmierć i traumy, które wydarzają się na co dzień.
Bridgend nie kocha bowiem mediów. Dziennikarze przez lata szukali tu sensacji, podniecali nastroje, opisując falę samobójstw. Dla nich to była sensacja, dla mieszkańców – morze łez i bólu. Ale poważniejsze próby wyjaśnienia tragedii przez policję, lekarzy czy psychologów też na ogół spełzały na niczym.
Nie wykryto ani organizacji satanistycznej, ani akcji internetowej. Co najwyżej psychologowie pisali o „efekcie Wertera", czyli „zarażaniu się" przez młodych ludzi myślami samobójczymi. Sami Walijczycy najczęściej milczeli lub wypychali ze świadomości słowo „samobójstwo", mówili o wypadkach, pijaństwie, wpływie szkoły.