Brexit przekształcił się z tragikomedii w niesmaczny horror, który będzie z nami przez następną dekadę. Umowa o wyjściu Wielkiej Brytanii z Unii to dopiero początek. Potem będzie walka o handel, usługi, rolnictwo i wiele innych spraw, które reguluje 20 tys. europejskich aktów prawnych, plus 750 umów międzynarodowych. Na tym rozwodzie zarobią tylko prawnicy i satyrycy. Wszyscy inni stracą. Z niepokojem więc myślę o przyszłości Europy, a szczególnie o przyszłości demokracji. Brexit ujawnia patologie współczesnej demokracji, które trzeba rozważyć poważnie.
Po pierwsze, mrzonką jest zgoda narodowa. Zwalczające się obozy nie akceptują wyniku innego niż ten, w który wierzą. Zwolennicy Unii nie zaakceptowali wyniku referendum z 2016 r., lecz gdyby było drugie referendum z wynikiem odwrotnym, nie zaakceptowaliby go zwolennicy brexitu. Koło się zamyka.
Po drugie, brexit pokazuje słabość demokracji parlamentarnej. Miał przywrócić matce parlamentów nad Tamizą suwerenność i chwałę, lecz rzeczywistość pokazała ogromną słabość Westminsteru. Posłowie mogą blokować kolejne rządowe rozwiązania, lecz nie są w stanie zaproponować realnej alternatywy. Chaos jest wielkim wrogiem demokracji, a Izba Gmin nie jest w stanie nad tym chaosem zapanować.
Po trzecie, brexit pokazuje słabość partii. Zarówno torysi, jak i laburzyści są wewnętrznie skłóceni. Liderzy nie są w stanie zapewnić dyscypliny. Członkowie partii są coraz bardziej rozgoryczeni. Wyborcy szukają alternatywy, choć ciekawej wśród innych partii nie ma. Funkcja reprezentacji i artykulacji interesów przez partie jest fikcją, gdy wielu posłów zdradza wyborcze obietnice.
Po czwarte, brexit pokazuje, że polityka jest nieczuła na presję najważniejszych grup zawodowych. Przedsiębiorcy, naukowcy, artyści oraz związkowcy byli zazwyczaj sceptyczni wobec opuszczenia UE, choć trudno mówić o jedności w ich szeregach. Po referendum panowała natomiast jedność co do potrzeby klarowności obranej drogi. Demokracja nie była im tego w stanie zapewnić, powodując ogromne koszty.