Podczas rozmowy z dziennikarzami białoruskiego prezydenta zapytano o incydent w jednym z lokali wyborczych w Brześciu. Niezależny obserwator reprezentujący kampanię społeczną "Prawo wyboru" przyłapał kobietę, która próbowała wrzucić cały stos kartek do głosowania do urny. Szefowa lokalnej komisji wyborczej stwierdziła później w białoruskich mediach, że kobieta ta "przeżywa załamanie nerwowe".

- Rozumiecie o czym mówię? Wiecie jak potrafią milicjanci robić. Sam jestem winien, że wcześniej ich powstrzymywałem, mówiłem, dawajcie spokojnie, po ludzku. Siedzą członkowie komisji, w czym zawinili? Pracują, ich poproszono o to, nawet pieniędzy nie dostają. A wy zaczynacie ich tresować - mówił Aleksandr Łukaszenko, cytowany przez białoruski portal tut.by.

Komentował też doniesienia mediów rządowych odnośnie incydentu w Mohylewie. Z informacji tych wynikało, że "nieznani sprawcy" rozkleili ulotki na bloku, gdzie mieszka przewodnicząca jednej z lokalnych komisji wyborczej. Na ulotce było napisane, że deputowanego "już wybrano" dzięki przewodniczącej. Podano też jej adres.

- Mam lżej. Polewają mnie brudem, ale siedzę w lesie za płotem. Ona (przewodnicząca komisji w Mohylewie - red.) chodzi po ulicy. Kobieta, w kierunku której pokazują palcami, ma dzieci, rodzinę i męża. Jak się czuje? Dlaczego ona, czyniąc dobro, powinna to znosić? Urwiemy głowy i powykręcamy ręce tym, który będę w podobny sposób się zachowywać - podsumował.