Adwokatów za komuny było niewielu, nie obowiązywały ich znane dziś przepisy zrównujące ich z innymi przedsiębiorcami. Klientów było więcej niż mecenasi skłonni byliby przyjąć, a do kancelarii ustawiały się kolejki gotowych płacić nie tylko niemal każdą cenę, ale i dołożyć coś więcej – jaja, kawę, alkohol czy talony na zakup rozmaitych dóbr. Adwokat w PRL to był ktoś.
Czasy komuny się skończyły, zmieniła się rzeczywistość. Ani taksówkarz, ani adwokat nie staje się „kimś" tylko z tej przyczyny, iż przyznano mu uprawnienie do wykonywania zawodu. Mamy mnogość korporacji przewozowych, możliwość umawiania kursu przez telefon lub online wraz z opcją regulowania opłaty za przejazd kartą podłączoną do aplikacji zainstalowanej w telefonie. Kolejki na postojach raczej się nie zdarzają.
Nie sposób nie dostrzec, iż prawnikom też przyszło pracować w innych okolicznościach. Nabór na aplikację jest co roku, zniesiono limit miejsc. Radcy uzyskali uprawnienia procesowe identyczne z adwokackimi. Obie aplikacje kończą tysiące ludzi. Niemal wszyscy marzą o spektakularnej karierze, choć nie jest ona udziałem każdego.
Książka „Jeżeli chodzi o prawo, to mogę doczytać" nie traktuje wprost o prawie. Nie jest to kolejny komentarz do kodeksu etyki adwokackiej ani wykładnia regulaminu wykonywania zawodu w kancelarii adwokackiej. Nie jest to tym bardziej poradnik, jak zostać superprawnikiem. Jest to książka o tym, jak żyć w czasach, w których prawników są dziesiątki tysięcy i wszyscy są dla siebie częściej konkurencją niż kolegami, i czerpać niezaprzeczalną radość z wykonywania zawodu, którym pomaga się innym.
Choć ktoś powie, że oto promocja wkroczyła na nowy poziom, ja - jako autor wyżej wymienionej książki, zachęcam do jej lektury, tym bardziej że pisanie w tej rubryce felietony były preludium do niej, a zarazem doświadczeniem, za które jestem niezwykle wdzięczna.
Autorka jest adwokatem, redaktorem naczelnym „Pokoju adwokackiego" www.pokojadwokacki.pl