[b]Czy nagroda, której laureatami byli m.in. Janda, Olbrychski, Kondrat czy Opania, jest dla pana ważna? [/b]
[b]Maciej Stuhr: [/b]Wielką wartość ma dla mnie właśnie to, że Nagroda im. Cybulskiego wpisuje mnie we wspaniałą tradycję polskiego aktorstwa. Jej patron jest legendą. Chowałem się na jego rolach w "Popiele i diamencie" czy "Salcie". Ale kiedy o nim myślę, rysuje mi się przed oczami coś więcej: jego sylwetka, przydymione okulary, głęboki smutek ukryty w uśmiechu, wewnętrzny niepokój, niepogodzenie ze światem. To, co sprawia, że stał się symbolem polskiego losu.
Aktorzy rzadko mogą zaistnieć w kulturze jak on. A większość laureatów tej nagrody tworzy tak znakomite grono, że zaszczytem jest znaleźć się wśród nich.
[b]Tylko że ci artyści na ogół kształtowali się w czasie, gdy polskie kino dawało im więcej szans rozwoju. [/b]
Każde czasy są inne i trzeba umieć się w nich odnaleźć. Ale to oczywiście jest problem. Dziś nie ma zbyt wielu błyskotliwych aktorskich debiutów. Może dlatego, że w rodzimych filmach brakuje pełnokrwistych, interesujących młodych bohaterów. Na scenie też nie jest dużo lepiej. Jako chłopiec chodziłem do Teatru Starego, gdzie w garderobie obok mojego ojca siedzieli: Jan Nowicki, Jerzy Trela, Jerzy Bińczycki, Jerzy Radziwiłowicz, Jan Peszek... Dzisiaj trudno byłoby gdzieś znaleźć tak mocny zespół młodych aktorów.