Panowie od 1997 roku grają ska. Im dłużej to robią, tym bardziej pozbawione jest ono swej jamajskiej lekkości. Jest obciążone rockiem, zdegenerowane rapem w typie eksperymentów Kazika Staszewskiego, zaszczepione klezmerskim transem, podsłuchane na najpodlejszych sanktpetersburskich uliczkach.
Z tekstów wylewa się matierszczina, a więc wulgaryzmy, jak też przekleństwa, zdaniem pisarza Mariusza Wilka tak „dobitne i przebogate”, iż stanowią „swego rodzaju język w języku, gdzie jednym słowem można wyrazić... wszystko”. Pisane rozchwianą zwykle ręką Sznurowa teksty jego zdaniem dotyczą wódki i panienek. Tak naprawdę pokrywają jadowitą plwociną wiele elementów rosyjskiej rzeczywistości.
Popularny „Sznur” zalazł za skórę oligarchom, politykom, nowej klasie mieszczańskiej, zniewolonemu proletariatowi. Kpi nawet z daczy i uprawy kartofli, które dla tamtejszych obywateli znaczą tyle co samochód i biżuteria dla Afroamerykanów – a zatem niewyobrażalnie dużo. O swoim ukochanym Leningradzie mówi: „niegdyś stolica kultury, dziś przekleństwo”. Proszę pomyśleć więc, jak określa Moskwę, której szczerze nienawidzi.
Nic więc dziwnego, że jego grupa bojkotowana jest przez rosyjskie rozgłośnie radiowe i organizatorów koncertów. Mimo to ma status kultowej – i w ojczyźnie, i za granicą, gdzie albumy „Mat bez elektriczestwa” czy „Piraty XX wieka” są znane, a zespół usłyszeć można choćby filmie „Wszystko jest iluminacją”.
Podobno sobotni koncert jest jednym z jego ostatnich. „Gdybyś musiał zapełnić drugi raz w ciągu pół roku Stodołę, a bilety byłyby po 90 zł, też byś tak napisał” – komentuje zjadliwie jeden z internautów. Ale co z tego, skoro wrażenia z show niepokornej grupy przypominają te po wizytach w tradycyjnej ruskiej łaźni, tzw. bani. Człowiek wychodzi rozgrzany do granic możliwości, ledwo zipiąc. Choć nie jest pewien, co widział i słyszał, bo „rzeczy wyłaniały się znienacka”, to doznanie to było na tyle nowe i odświeżające, że chce jeszcze i jeszcze.