Jesteśmy w pułapce – mówi Vicente del Bosque, a trenerzy innych reprezentacji uśmiechają się przez zaciśnięte zęby. Każdy chciałby takiego niebezpieczeństwa spróbować.
Mieć jednocześnie najłatwiejszą i najtrudniejszą robotę w tym fachu. Przyjechać na mundial z najzdolniejszą grupą piłkarzy, jakiej się doczekała Hiszpania, mieć za sobą taką serię zwycięstw, aż po niedawne 6:0 z Polską, tyle młodych gwiazd do wyboru, tak bogatą federację, uwielbienie kibiców. A jednocześnie wiedzieć, że wszyscy oczekują tytułu. Porażka w finale zostawi niedosyt. Półfinał będzie uznany za klęskę, choć Hiszpania w dwunastu startach w mundialu tylko raz się do niego przebiła. Czwarte miejsce z 1950 roku pozostaje jej największym sukcesem w MŚ.
Ale to była inna Hiszpania, ta która grała jak nigdy, a przegrywała jak zawsze. Od dwóch lat to nieaktualne. Mistrzostwo Europy dało hiszpańskim piłkarzom coś, czego im najbardziej brakowało: pewność siebie.
[srodtytul]Taniec w samolocie[/srodtytul]
Od finału Euro w Wiedniu z Niemcami i od wcześniejszej ćwierćfinałowej wygranej z Włochami w rzutach karnych historia hiszpańskiej reprezentacji zaczęła się pisać na nowo. Przez lat była ona dzieckiem niczyim. Przytłoczona wielkością hiszpańskich klubów, niewpuszczana do prowincji, które chcą większej autonomii. Najczęściej grająca w małych miastach, a nie w Madrycie. O Barcelonie czy Bilbao nie wspominając.