[i]Korespondencja z Durbanu[/i]
Czasami dobrze, że są wuwuzele. Może nie było słychać, jak piłkarzy żegnały gwizdy i buczenie: najbardziej utytułowaną drużynę w historii mundiali, faworyta tych mistrzostw, i futbolowych romantyków z Europy. Samych ambasadorów pięknej gry, którzy tym razem łatwo wynegocjowali, że nie obrażą się na rozstanie bez bramek.
To pierwsze 0:0 Brazylii w MŚ od 1974 roku. Jak mocno by obie strony nie zaprzeczały przed meczem i po nim, od początku zmierzało w stronę remisu. Dającego Portugalii awans, Brazylii – pierwsze miejsce w grupie, a Wybrzeże Kości Słoniowej skazującego na strzelanie kolejnych goli Korei Północnej ze świadomością, że to już nie ma żadnego znaczenia. Skończyło się na trzech bramkach, do awansu trzeba było ośmiu i tylko przy założeniu, że Brazylia wygra.
Podzielili się po równo. W pierwszej połowie przewaga Brazylii, po przerwie Portugalii, w szansach też mniej więcej na remis. Pięciokrotni mistrzowie najbliżej gola byli wtedy, gdy po podaniu Luisa Fabiano Nilmar trafił w słupek. Portugalia – gdy po przerwie Cristiano Ronaldo przebiegł z piłką całą połowę, w pole karne, tam odebrał mu ją Lucio, ale jego wślizg zamienił się w podanie do nadbiegającego Raula Meirelesa. Julio Cesar obronił.
Rozejm w drugiej połowie objął też brutalne faule, a w przerwie wydawało się nieprawdopodobne, że ten mecz skończy się w pełnych składach. Było tak, jak Luiz Felipe Scolari nauczył najpierw Brazylijczyków, a potem Portugalię: „mata-mata”, jak nie my ich, to oni nas. Każdy faul trzeba wykorzystać do odgrywania dramatów, żadnej winy nie zostawia się bez kary, robienie rywalowi na złość też musi być sztuką. Gdy Tiago zaprezentował najbardziej nieudaną próbę wymuszenia karnego, jaką widział ten turniej, Gilberto Silva i inni Brazylijczycy spojrzeli na niego z taką pogardą, że ktoś słabszy psychicznie już by na tę połowę boiska nie wrócił.