Tekst ukazał się w
16 stycznia 2012
Hojność jest naszą narodową cechą. W Polsce okazujemy ją dwa razy w roku. Raz z okazji Bożego Narodzenia, wysyłając „SMS-y na biedne sierotki", którymi epatuje nas telewizja. Drugi raz wrzucając realne pieniądze do puszek Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Aha, jest jeszcze trzecia okazja, przymusowa – w kwietniu, kiedy dajemy, bo musimy. Inaczej 1 proc. z PIT zabrałoby nam straszne państwo, które z tych pieniędzy mogłoby – o zgrozo! – zrealizować jakiś szczytny cel publiczny, na przykład ufundować stypendia dla młodych naukowców. Ale tak naprawdę narodowe święto hojności to finał WOŚP. Ten dzień łączy klasę ludową, średnią, a nawet czasami wyższą w szczytnym celu: dajemy wspólnie na dzieci. Dzieci są ładne, wzruszają i dlatego nie powinny chorować. Szczególnie polskie dzieci.
Nie mam nic przeciwko sierotom ani chorym dzieciom. Zasługują na pomoc i powinny ją otrzymać. Jednak w obydwu przypadkach tę pomoc powinno zapewnić państwo: zarówno wspomagając adopcje i rodzinne domy dziecka, jak i dostarczając na oddziały szpitalne odpowiedni sprzęt medyczny czy refundując pompy insulinowe. Myślę, że zieloną wyspę, która potrafi wydać 2182 zł na wybudowanie jednego centymetra trasy ekspresowej, 34 818 zł na jedno krzesełko dla kibica na Stadionie Narodowym i dorzucić jeszcze lekką ręką ponad 200 tys. zł rocznie na jednego żołnierza, stać na najwyższy standard opieki nad wszystkimi dziećmi, które spotkało jakiekolwiek nieszczęście. Tymczasem pod względem wydatków na opiekę zdrowotną czy społeczną nasza zbrojna Polska w budowie wlecze się w unijnym ogonie. O kulturze i nauce nawet nie ma co wspominać. Po prostu trudniej jest przeciąć wstęgę na kilkuset zdrowych staruszkach niż na nowej autostradzie.