W decydującym, sobotnim meczu z Czechami piłkarze Franciszka Smudy zagrali beznadziejnie. Pomysł na zwycięstwo, niezbędne, by zagrać w ćwierćfinale, był nie do przyjęcia albo nie było go w ogóle. Wyszliśmy na mecz, by go nie przegrać, z przeczuciem, że w obronie musi być dobrze, a w ataku jakimś cudem uda się strzelić gola.
Za zamkniętymi drzwiami
Drużyna pozbawiona przywódcy na ławce rezerwowych brała sprawy w swoje ręce. Smudę zjadła presja, nie potrafił zrobić żadnej zmiany, która miałaby wpływ na grę, zabrakło mu odwagi na radykalne rozwiązania.
Ranga turnieju przerosła trenera, stracił charyzmę, nie cieszył się szacunkiem wśród piłkarzy. Widać było, że nie potrafi na nich wpłynąć. Jeśli w szatni trzęsły mu się ręce tak samo, jak na konferencjach przy zakładaniu słuchawek, zawodnicy musieli to widzieć, żołnierze zorientowali się, że ich generał po prostu się boi.
To, jak inni trenerzy – Grecji czy Czech – rozgrywali mecz, zmieniając ustawienie czy poszczególnych wykonawców, pokazało też, że Smudzie zwyczajnie zabrakło piłkarskiej mądrości. Przegraliśmy turniej taktycznie, przez trzy lata przećwiczyliśmy jeden wariant gry, tak samo czytelny dla kibiców i dziennikarzy, jak i przeciwników.
Z drużyny, która miała grać pięknie i ofensywnie, staliśmy się gromadą wystraszonych chłopców, którzy – jak powiedział trener – marzą, by nie przegrać z Rosją. W ostatnim meczu grupowym skazywani na porażkę Grecy pokonali Rosjan, a zwycięskiego gola strzelił Giorgos Karagounis, ten sam, który w spotkaniu z Polską nie wykorzystał rzutu karnego.
W 85. minucie naszego spotkania z Rosjanami do ławki rezerwowych podbiegł kapitan Jakub Błaszczykowski i w ostrych słowach krzyczał do Smudy, że ma niczego nie zmieniać, bo w ten sposób drużyna dowiezie remis do końca.