Priorytetem jest chęć docierania własnym samochodem do miejsc, w które inne auta nie dojadą. Zamiast więc wygodnych limuzyn mamy auta terenowe. Takie „wszystkomające”. Szkoda miejsca, by opisywać co mamy pod maską i jak się zbroimy do jazdy w teren. Wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi.
Drugim etapem jest budowanie wnętrza tak, aby sprostało oczekiwaniom bytowym. Zwykle jeździmy w składach dwuosobowych (o całkiem licznych wyjątkach w naszym konwoju opowiem też przy innej okazji) i każda załoga na miarę swoich potrzeb i możliwości finansowych buduje „domowe przytulisko”. W autach przecież nie tylko nawijamy kilometry, ale śpimy, gotujemy itd. Niektóre wnętrza naszych pojazdów przypominają klasyczny kempingowy bałagan. Czasem namioty umieszczone są na dachach. Ale niektórzy budują sobie minikajuty na wzór jachtów, a bywa że kontener mieszkalny ma też podnoszony dach, parę innych bajerów i jest połączeniem kampera z terenówką.
Interaktywna mapa wyprawy
Trzecią cechą rozpoznawczą naszej wakacyjnej zabawy jest... grzebanie w autach w zależności od tego, jak się zachowują na drodze i poza nią. Awarie zdarzają się nawet niedzielnym kierowcom, natomiast intensywne używanie aut w terenie podnosi ryzyko. Tysiące pokonywanych kilometrów też dają o sobie znać. Więc większość z nas ciągle coś tam dziobie pod maską lub pod podwoziem. Każda taka okazja oczywiście mobilizuje i angażuje całą grupę pomocników (pożytecznych) i doradców (a szlag by ich trafił). Moim zdaniem wygląda to zabawnie, co widać czasem na zdjęciach. Ja do większości „mechaników” nie należę, dlatego mam czas na uprawianie sztuki epistolarnej, gdy inni zmieniają olej.
Szczegóły na www.rp.pl/Tybet2013 oraz na stronie www.discover4x4.com.