W zasadzie powinniśmy sobie doliczyć kolejne metry przewyższenia, bo jesteśmy... jakby pod wodą. Astrachań i cała delta Wołgi leży w depresji, jakieś trzydzieści metrów poniżej poziomu morza. Wyjątkowość astrachańska to także „wyspowość". W delcie wielu odnóg Wołgi to nic oryginalnego. Geograficznie. Ale politycznie, etnicznie Astrachań też jest wyspą. Na południu Morze Kaspijskie i jego narody. Na wschodzie muzułmański Kazachstan. Na zachodzie Kałmucja. Również islamska. A ciut dalej Tatarzy, Dagestańczycy, Czerkiesi, Czeczeni... Astrachań jest więc jak przed pięciuset laty stanicą strzegącą ujścia matki wszystkich rosyjskich rzek, Wołgi. I w rozmowach z poznanymi tu mieszkańcami czuje się atmosferę trwania na straży tego co Rosjanie rozumieją za rosyjskość i europejskość. Czuje się też niechęć (wcale nie skrywaną) do wszystkiego co nierosyjskie.
Astrachań miał szczęście. Nie niszczyły go wojny. Ma więc charakter, styl, jest wyjątkowy. Kupieckie domy, faktorie, fabryki, miejska infrastruktura przetrwały, urbanistyki nikt na siłę nie zmieniał, odnogi i kanały wołżańskie dzielą śródmieście na logiczne całości. Spaceruje się tu z ciekawością i satysfakcją. Roponośna prosperity jeszcze przed rewolucją panów Lenina i Trockiego dała Astrachaniowi wielkie chwile. Kreml maja tu znaczny, bardziej przypomina kresową fortalicję niż ten moskiewski.
Ale Astrachań ma też pecha. Bo potem już było tylko gorzej. 70 lat przerwy w prawach własności prywatnej doprowadziło tutejsze domy do ruiny. Mieszkańcy, którzy właścicielami nieruchomości się nie czuli, o budynki nie dbali. Stary Astrachań więc jest zniszczony, odrapany, niezdarnie połatany. Zabytkowość stała się przekleństwem. Dla turysty tutejsze podwórka są ciekawsze i „piękniejsze" niż stara Hawana, Lizbona, czy Wenecja. Astrachanie jednak złorzeczą na swój zrujnowany los. Sobory na kremlu jednak pieczołowicie odbudowują, choć nadal nad kremlowskim wejściem stosowna tablica przypomina przybyszom nie o religijnym charakterze miejsca, ale o tym który pułk tu stacjonował i że stąd doszedł do Berlina.
Skoro jednak w Astrachaniu zamieszkać na stałe nie zamierzamy – a szkoda, bo kobiety i kuchnia są tu rozmaite i wspaniałe – podobało nam się niezmiernie i niezmiennie. Dlatego już po raz trzeci właśnie tędy do Europy wracamy.
Dalsza podróż wiodła nami przez Kałmucję, o której powiedzieć cokolwiek jest trudno, gdyż znów toczy się człek po stepie. A na stepie, wiadomo, nic, nic, nic... tylko czasami kilka owiec lub zapomniany cmentarzyk... I garść informacji zdobytych... przy drodze. Szachów na przykład uczą w Kałmucji dzieci w szkołach obowiązkowo. Rachunek prawdopodobieństwa tez nie jest im obcy, bo łucznicy na pomnikach (dość powszechnych) strzelają kilkoma strzałami jednocześnie. Pytałem, to wiem (choć nie do końca wierzę), że chodzi o to, że któraś na pewno trafi. Natomiast bez pudła trafia zawsze drogówka! „Suszarkami" o zasięgu 1000 metrów. W stepie czynność raczej prosta.
Z każdym bowiem kilometrem w stronę Stawropolskiego Kraju i Kaukazu jest coraz więcej coraz srożej uzbrojonej policji. Tradycyjnie więc kilka razy nas zatrzymano, przepytano i pozbawiono kilku drobnych przedmiotów, bo policjant tutejszej drogówki zaczyna rozmowę od: podarki masz? To daj! No więc dawaliśmy... Samochodowe i turystyczne gadżety. Ale lepsze to niż płacić mandaty za domniemane lub rzeczywiste winy.