"Rzeczpospolita": Wyciek akt dotyczących afery podsłuchowej to już choroba prokuratury czy tylko kolejna wpadka?
Kazimierz Olejnik: Jeśli już choroba, to tak samo prokuratury, jak i mediów oraz społeczeństwa. Ktoś, kto upublicznia, a potem upowszechnia informacje ze śledztwa, nie zdaje sobie sprawy z odpowiedzialności, jaka mu grozi. Albo wierzy w nieudolność organów ścigania, a tym samym i całego państwa.
Ludzie nie zdają sobie sprawy, że każda osoba, która rozpowszechnia, jest autorem i sprawcą tego przestępstwa, nie tylko pierwsza, która wrzuci je do sieci. Dziwię się, że autor publikacji w internecie do tej pory nie został zatrzymany, nie zrobiono przeszukania, nie zabezpieczono nośników.
Dotarcie do tych, którzy ujawnili materiały ze śledztwa, może być trudne...
To prawda. Sprawcy zadbali, aby utrudnić dotarcie do nich. Nie twierdzę jednak, że jest to niemożliwe. To wręcz sprawa honorowa dla prokuratury.
Myśli pan, że ktoś, kto to zrobił, chciał ośmieszyć prokuraturę?
Myślę, że nie. Jako prokuratora bardziej interesuje mnie, kto był pierwszym ogniwem w tej sprawie. Co najmniej kilkanaście osób miało dostęp do akt w sprawie afery podsłuchowej. Otrzymali prawo filmowania akt w pełnym zakresie. A przecież prokuratura nie musi tego robić, nie musi pokazywać na każdym etapie całości akt, może robić to wybiórczo. Poza tym takie ujawnienie powinno się odbywać pod nadzorem, przecież oskarżony czy jego obrońca mogliby np. zniszczyć fragmenty niewygodnych akt. Tu nie trzeba nawet mówić o jakichś specjalnych zabezpieczeniach, ale o dochowaniu należytej staranności. Pytanie tylko, dlaczego prokuratura zrobiła to, co zrobiła.