Jak byk zo­stał to­re­ado­rem

Z wiecznie nie­speł­nio­nej drużyny wy­rósł se­ryj­ny zwy­cięz­ca, także dzięki unij­nym pie­nią­dzom i pań­stwu, któ­re da­ru­je wi­ny i ra­tu­je w po­trze­bie

Publikacja: 30.06.2012 00:43

Andres Iniesta – jeden z symboli złotego wieku hiszpańskiej piłki

Andres Iniesta – jeden z symboli złotego wieku hiszpańskiej piłki

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

Dwie historie wypełniły hiszpański czerwiec bez reszty: marsz piłkarskiej reprezentacji po trzeci z rzędu tytuł w wielkim turnieju i powolne konanie Bankii, konsorcjum upadających banków, które chciały się sztuczkami księgowymi wyciągnąć z bagna jak baron Münchhausen, ale w końcu uwiesiły się klamki rządu, krzycząc: wykupcie nas z kłopotów.

Te dwie historie są splecione ze sobą mocniej, niż się może wydawać. To bank będący częścią Bankii pożyczył trzy lata temu Realowi Madryt pieniądze, za które klub mógł dwa razy jednego lata pobić transferowy rekord świata, kupując Brazylijczyka Kakę i Portugalczyka Cristiano Ronaldo. A niedługo po tej pożyczce poprosił o jałmużnę Europejski Bank Centralny, tłumacząc, że traci płynność. Dostał pożyczkę, ale od problemów uciec się nie dało. Lata kreatywnej księgowości i wiary, że boom na rynku nieruchomości i prosperity napędzana funduszami z Unii Europejskiej będą trwały wiecznie, skończyły się kryzysem.

Dyktatura piękna

Hiszpańskiemu futbolowi do takiego tąpnięcia daleko. Żyjemy w złotym wieku Hiszpanii. W erze pięknej gry, gwiezdnych wojen Realu z Barceloną, zwycięstw reprezentacji, która w niedzielę ma szansę zostać pierwszą w historii, która trzy razy z rzędu wygrywała mistrzostwa Europy i świata. Tak jak słuchamy opowieści z przeszłości o Pelem i jego Brazylii, tak będziemy kiedyś mogli wspominać, że patrzyliśmy co tydzień na Xaviego z Iniestą.

Reprezentacje młodzieżowe też wygrywają swoje turnieje, hiszpańskie szkółki piłkarskie stały się wzorem do naśladowania, a La Masia, gdzie dorastały gwiazdy Barcelony i najlepszy piłkarz świata Argentyńczyk Leo Messi – wręcz mitem. Ale ta dyktatura piękna w futbolu – i sukcesy w innych sportach, od koszykówki po tenis – ma też swój brzydki rewers. Podobny jak w przypadku banków.

Życie na kredyt, beztroska prezesów, masujących swoje ego milionowymi transferami bez pokrycia, wyciszanie afer korupcyjnych, ściganie dopingu tak, by go nie doścignąć, pobłażliwość rządu, który przymykał oko na zadłużanie się i dał fatalny przykład, gdy wyciągnął Real znad krawędzi bankructwa kontrowersyjną transakcją zamiany gruntów w mieście. Tak naprawdę była to zabroniona przez unijne przepisy publiczna pomoc dla sportowej spółki akcyjnej, ale przeprowadzona tak sprytnie, że Komisja Europejska była bezradna, musiała swoje dochodzenie zakończyć bez wymierzenia kary.

Dziś odratowany Real ma się świetnie, spłaca długi w terminie, a ma ich blisko pół miliarda euro. Podobnie Barcelona, bo wielcy się zawsze jakoś wyżywią. Ale już za ich plecami toczy się walka o przetrwanie. Real i Barcelona, kluby, które w 23-osobowej kadrze na Euro 2012 mają aż 13 piłkarzy (licząc z Jordim Albą, który właśnie przeszedł z Valencii do Barcy) wysysają z rynku praw telewizyjnych i sponsorskich miliardy, a reszcie zostawiają ochłapy. Aż cztery ligowe kluby ogłosiły w ostatnim czasie upadłość, bo do tej pory, inaczej niż np. w Anglii, można to było zrobić bezkarnie, nie dostając ujemnych punktów ani zakazu transferów.

Dopiero niedawno rząd zmienił przepisy, co być może zakończy czas absurdów, takich, jakie miały miejsce np. w Realu Saragossa. Klub ze stumilionowym garbem długu, z czego duża część to zaległości u fiskusa, ogłosił upadłość, a potem kupił sobie mało znanego jeszcze bramkarza Roberto za 8 mln euro. I dzięki temu i innym transferom utrzymał się w lidze, a spadły dwa kluby będące wzorem finansowego rozsądku, Villarreal i Sporting Gijon.

Podobnie jest z ustawianiem meczów i dopingiem. Dopiero po kilku aferach, które udało się ukryć za pięknymi dekoracjami, przepisy zmieniły się na tyle, że policja i prokuratorzy mogli zacząć działać, a nie tylko patrzeć na inercję sportowych władz, które jak wszędzie na świecie są niezdolne do sprzątania własnego gniazda. Ale i tak ostatnia kolejka ligi była pełna podejrzeń o ustawianie meczów, a dalszego ciągu nie ma. Bo nastało kolejne lato z reprezentacją i zmartwienia poszły na bok.

Hiszpańskie panowanie zaczęło się cztery lata temu w Austrii i Szwajcarii. Z zaskoczenia, bo to wcześniej była drużyna znana głównie z pięknych porażek i pełna paradoksów. Bardziej kochana za granicą niż u siebie. Niemile widziana w Kraju Basków i Katalonii, niegrająca od lat ani na stadionie Athleticu Bilbao, ani na Camp Nou w Barcelonie, choć to te dwa kluby wychowały jej najwięcej reprezentantów. Podzielona na klubowe kliki. Mająca od dziesięcioleci wielkich piłkarzy, ale tylko jeden tytuł: z 1964 r., gdy grała mistrzostwa Europy u siebie, pod okiem generała Franco.

Do mistrzostwa świata z 2010 hiszpański bilans osiągnięć w mundialach był gorszy niż reprezentacji Polski. Od 1984 do 2008 r. Hiszpania nie była w stanie w żadnym turnieju wyjść poza ćwierćfinał. Stała się zakładniczką klątwy: gramy jak nigdy, przegrywamy jak zawsze.

W kraju zakochanym w futbolu, rozdyskutowanym o piłce przy winie i tapas, ale też kraju będącym raczej federacją regionów niż jednością, była dzieckiem niczyim, sierotą wśród wielkich klubów, które Baskom czy Katalończykom zastępują reprezentację. Wciąż ją zresztą najbardziej zagorzali przeciwnicy rządów Madrytu nazywają nie reprezentacją Hiszpanii, ale reprezentacją państwową – seleccion estatal.

Ale to już są niedobitki. Dziś można spróbować przejść przez Bilbao z flagą Hiszpanii, nie ryzykując pobicia albo wyzwisk, jak kiedyś. Można się cieszyć w strefie kibica w Barcelonie, choć akurat na ten turniej żadna nie powstała: ponoć dlatego, że nie znalazł się sponsor, a nie dlatego, że do władzy w Generalitat wrócili katalońscy nacjonaliści.

Koniec wieku wojen

Wszystkie demony zostały wypędzone cztery lata temu jednym egzorcyzmem: meczem w 1/4 finału Euro 2008 z Włochami. Hiszpania pierwszy raz pokonała Włochy w wielkim turnieju i zrobiła to po rzutach karnych, które dotychczas były historią jej dramatów. Od tej pory byk stał się toreadorem. Zamiast szarż na rywala, pięknych, ale podszytych przekonaniem, że to druga strona zada kończący cios, Hiszpania swoją grą podań kreśli na boisku figury, nie oddaje rywalowi piłki, zmusza go do ciągłej pogoni, zamęcza i wykonuje wyrok.

Odkreśliła zwycięstwami, jak to ujął komentator „El Pais", wiek pesymizmu. Wiek wojen domowych, dyktatur, stanów wojennych, wybuchających bomb ETA. Czas wmawiania Hiszpanom siłą, że muszą się czuć Hiszpanami. Dziś, gdy to mogą zrobić z własnej woli, mówiąc jak Sergio Ramos: „Jestem dumny, że jestem Andaluzyjczykiem i Hiszpanem", wreszcie są w kadrze jednością. Mimo że nadal świętują sukcesy z flagami swoich regionów.

Jeszcze jedna fiesta

Lata finansowej bonanzy dały  im boiska i korty tam, gdzie kiedyś były kocie łby, zwłaszcza na Południu. Hiszpanie stali się mistrzami w wychowywaniu trenerów, w medycynie sportowej. Przestali się bać świata, nauczyli się angielskiego, radzą sobie w Premiership, w której kiedyś przepadali bez wieści. Zwycięska kadra stoi nie tylko Barceloną, Realem czy Valencią, ale też byłymi piłkarzami Liverpoolu: Xabim Alonso, Fernando Torresem, Alvaro Arbeloą. Oni się tam nauczyli pazerności na wygrywanie.

Dzięki temu wszystkiemu Hiszpanie stali się dawnymi Niemcami, grupą seryjnych zwycięzców. Wygrywają, nawet gdy jak w Euro 2012 nie zachwycają. Wierzą, że co się zaczęło cztery lata temu ćwierćfinałem z Włochami, będzie trwać i po niedzielnym finale z Włochami. Że kryzys i agonia Bankii będą trwać, też wiedzą. Ale chcą sobie dać prawo do jeszcze jednej fiesty.

Dwie historie wypełniły hiszpański czerwiec bez reszty: marsz piłkarskiej reprezentacji po trzeci z rzędu tytuł w wielkim turnieju i powolne konanie Bankii, konsorcjum upadających banków, które chciały się sztuczkami księgowymi wyciągnąć z bagna jak baron Münchhausen, ale w końcu uwiesiły się klamki rządu, krzycząc: wykupcie nas z kłopotów.

Te dwie historie są splecione ze sobą mocniej, niż się może wydawać. To bank będący częścią Bankii pożyczył trzy lata temu Realowi Madryt pieniądze, za które klub mógł dwa razy jednego lata pobić transferowy rekord świata, kupując Brazylijczyka Kakę i Portugalczyka Cristiano Ronaldo. A niedługo po tej pożyczce poprosił o jałmużnę Europejski Bank Centralny, tłumacząc, że traci płynność. Dostał pożyczkę, ale od problemów uciec się nie dało. Lata kreatywnej księgowości i wiary, że boom na rynku nieruchomości i prosperity napędzana funduszami z Unii Europejskiej będą trwały wiecznie, skończyły się kryzysem.

Pozostało 86% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!