Jednak po coś były te wszystkie encykliki, przemówienia, pielgrzymki...
Owszem, bo to jest postawa: róbmy to, co od nas zależy. A zależy od nas, jako od słabych, przemijających, kruchych ludzi niewiele. Ale w sam raz tyle, ile chce, żeby od nas zależało, Bóg. Do papieża należy pisanie encyklik, nauczanie, cierpliwe szukanie najwłaściwszych ludzi, modlitwa, cierpienie itd. Możemy zmienić tyle, ile możemy. Głęboka wiara chroni przed rewolucyjnością. Świata nie zmienia się rewolucją. On wiedział, że nie jest papieżem, który za pstryknięciem palców zmieni świat. Tylko tych parę lat, które może dać Bogu i nam. Ale to nie podetnie mi skrzydeł, ponieważ jest Bóg na niebie.
W „Deus caritas est" papież napisał, że u podstaw chrześcijaństwa jest wydarzenie łaski, a nie decyzja etyczna. Czy to był sygnał dla Kościoła, że za bardzo akcentuje nauczanie związane z moralnością kosztem prowadzenia do osobistej wiary? Niektórzy interpretowali to wręcz jako odwrót od wagi, jaką na przykład etyce seksualnej nadał Jan Paweł II.
To jest jakiś sygnał dla Kościoła. Ale z pewnością nie chodzi o opozycję w stosunku do poprzednika ani o dewaluację tego, co moralne. Pamiętajmy, że chrześcijaństwo w każdym ze swoich wymiarów jest wcielone. To znaczy, że każdy z tych papieży inaczej stawiał punkty ciężkości, bo każdy z nich jest innym człowiekiem. Inne wydarzenia biograficzne i historyczne ich rzeźbiły. Jest w tym jakaś wielka pokora Boga. On się posługuje ludźmi, którzy ze swej istoty nie obejmują całości. Mało tego. Jego Syn, stając się człowiekiem – proszę to dobrze zrozumieć – nie obejmował całości! Bo nie da się być inaczej człowiekiem. Jeśli On umarł w wieku 33 lat, to nie wiedział, co znaczy demencja 89-latka. Jeśli był Żydem, to nie wiedział, co to znaczy żyć w skórze Eskimosa. I to jest bardzo ważne dla chrześcijaństwa. Tylko tak się jest człowiekiem. Ułomnie. Jednorazowo. Nie jest się człowiekiem „jako takim". I po Benedykcie przyjdzie kolejny papież, a Bóg wykorzysta jego charyzmaty. Widocznie charyzmatem Benedykta XVI było to, żeby zaakcentować takie cechy, których nie miał Jan Paweł II. I odwrotnie. To nie jest problem. Bóg daje nam pasterza na dany czas. On jest Panem historii.
Czego Kościół ma się nauczyć z tego pontyfikatu?
Głębi. Żadne fajerwerki, żadna próba dostosowania się do świata, żadne puste dbanie o PR. Postawienie na to, co jest najistotniejsze: modlitwa, rozumność, ruch wewnętrzny. Papież krytykował po równo Kanta, księży pedofilów, niemieckich katolików „postępowych", teologię wyzwolenia – zło jest złem, błąd błędem, dobro jest dobrem, świętość świętością. Nie było tu dyplomacji, mrugania okiem za kulisami. Szczerość i prawda. Nawet nie „bezbłędność", tylko prawda, pewien rodzaj przejrzystości.
Bliskie jest Księdzu porównanie twórczości teologicznej Benedykta do twórczości Mozarta. Czy to też nie jeden z powodów, dla których świat nie rozumiał Benedykta? – Mozarta nie każdy potrafi słuchać. Trzeba mieć mocno wysublimowany gust muzyczny. Większość słucha jednak – w najlepszym wypadku – U2.
Ja też chyba w życiu więcej słuchałem U2 niż Mozarta (śmiech). I nie wiem, czy aby nie jest to dobra ilustracja biedy naszego pokolenia... Ale Mozart. Sięgając po tę metaforę, wyczytaną zresztą, miałem głównie na myśli połączenie czegoś, co jest kwintesencją najwyższego rodzaju sztuki: branie się za bary z najbardziej fundamentalnymi sprawami kondycji ludzkiej – w „lekkiej" formie. Czyli, że to nie jest traktat naukowy, ale coś, co łapie za gardło, docenia myślenie i emocje. Sztukę rozpoznaję po dreszczu, po płaczu, po śmiechu, po katharsis. I to miałem na myśli, mówiąc o nim jako o Mozarcie. Jego liryzm, szukanie słowa i docenienie uczuć jest czymś niesamowitym. On bronił racjonalności, jak niepodległości. Nawet sam powiedział: skoro profesora sobie wybraliście za papieża, to po to, żeby obronił racjonalności przed bełkotem na uniwersytetach. Ale piękno jest dla niego kluczowe w kwestii prawdy.
Nieprzypadkowo nazwał Ksiądz swoje dzieło „Theologia Benedicta": teologia błogosławiona, teologia Benedykta, ale też – dosłownie: bene dicta, dobrze powiedziana. A czy na pewno dobrze „opowiedziana", skoro bardziej przypomina Mozarta dla elit niż U2 dla mas?
Cóż papież ma po to katechetów w szkołach, dziennikarzy, żeby...
...Mozarta przełożyli na U2?
Właśnie. Po to nas ma. Po papieżu się spodziewam, że w jego wydaniu „bene dicta" to będzie coś bardzo głębokiego, odkrywczego, ale niekoniecznie takiego, co od razu uda się „sprzedać" w II klasie gimnazjum.
Nie musi udawać kogoś, kim nie jest.
Tak. I nie wszyscy mają być Benedyktami, to jasne. Mieliśmy bardzo dobrego papieża, który jest tylko człowiekiem. Eskimosi mają do dzisiaj problem z chlebem i winem. Nie wiedzą, co to jest. Foka, tran, owszem, ale chleb i wino? Czy Pan Bóg ich na dudka wystrychnął? Czy nie mógł się wcielić na tyle ogólnie, żeby wszystkie kultury go pojęły? Dlaczego musimy wgłębić się w hebrajski i grekę, żeby dotrzeć do samego sedna chrześcijaństwa? I czy nie mógł zamienić wszystkich kamieni w chleb? To ulubione formy działania Wszechmocnego: bezbronne dziecko z Betlejem, peryferie historii i geografii, wdowi grosz, ziarenko gorczycy. Antypody pychy. Bóg tak działa.
Co Ksiądz osobiście zawdzięcza Benedyktowi XVI?
Realizm krzyża, miłość Kościoła. I to, co powiedział mi o kapłaństwie, o moim losie. Proszę posłuchać: ma 27 lat, głosi kazanie prymicyjne trzy lata młodszemu koledze: „Odtąd sieć i łódź możesz już zostawić. Inni się o nie zatroszczą. Będziesz teraz zarzucał Boże sieci w morze świata. Ludzi, którzy stawiają opór i zamykają się w ułudzie pozornego szczęścia, masz wyciągać z powrotem na brzeg wieczności. Będziesz to robił w posępną noc wielu niepowodzeń. Będziesz to robił niestrudzenie i bez szemrania, również w gorzkich godzinach dnia, w których wszystko wyda ci się niepotrzebne, a dzieło twojego życia zmarnowane". Ten realizm, gorzkość i literacka forma. W seminarium przełożeni baliby się powiedzieć klerykom, że czekają ich w większości bezrybne noce. I to zdanie: „Na świecie jest tylko jeden problem: jak przywrócić ludziom duchowy niepokój? Spuścić na nich coś, co ich roztopi, co przypominałoby śpiew gregoriański". To nie ma nic wspólnego z banałami. Jego kolega z seminarium kiedyś powiedział o Ratzingerze: on należy do takich ludzi, wie pan, jakby to panu powiedzieć...zna pan takich ludzi, którzy jeszcze nic w życiu głupiego nie powiedzieli? Nie odezwali się głupio nigdy? No, to on jest taki.
Autor wywiadu jest publicystą „Gościa Niedzielnego" i wydawcą (niecale.pl)