Trudno znaleźć cechy wspólne tych trzech krajów. Różnią się ustrojami politycznymi, kulturą, poziomem życia. Leżą o tysiące kilometrów od siebie. Ale w kwestiach futbolowych wybrały podobną drogę. Australia jest ostatnim kontynentem niepodbitym przez piłkę i jedynym, który nie organizował jeszcze mistrzostw świata. Japonia ma to już za sobą, a jej liga, choć nie jest już magnesem dla Brazylijczyków i Europejczyków jak pod koniec XX wieku, nadal pozostaje atrakcyjna. Iran bardziej kojarzy się z fundamentalistami islamskimi niż z piłką nożną, ale jego przypadek mówi o wielkich możliwościach kraju także w tej dziedzinie. W Australii futbol dopiero goni rugby i krykiet. Daleko mu do popularności tych sportów. Ale kiedy 38-letni Alessandro Del Piero uznał jesienią ubiegłego roku, że po wspaniałej karierze w Juventusie warto na starość wygrzać kości w Australii, na lotnisku w Sydney witało go około tysiąca kibiców i dziennikarzy. Z gażą w wysokości 2 mln dolarów rocznie stał się najlepiej zarabiającym piłkarzem w krótkiej historii A-League. Wszyscy zawodnicy australijscy, którzy mają nadzieje na wyższe zarobki, przenoszą się do Europy.
Namaszczony przez Beckenbauera
Powstała w roku 2004 Hyundai A-League nie stoi na wysokim poziomie, ale przygotowuje zawodników do dalszych karier. Na wyobraźnię działają tacy piłkarze jak zwycięzca Ligi Mistrzów Dwight Yorke, który pojawił się w barwach FC Sydney w pierwszym sezonie istnienia ligi, czy była gwiazda Liverpoolu Emile Heskey (Newcastle Utd Jets). Del Piero ich przebija. W 24 meczach strzelił 14 bramek (w jednym z pierwszych zdobył cztery dla FC Sydney, w wygranym 7:1 z Wellington Phoenix). Włoch jest najlepszym nośnikiem reklamowym piłki nożnej, jaki pojawił się w Australii. Gra świetnie i fair, ma czarujący uśmiech, mówi po angielsku z turyńskim zaśpiewem, nie odmawia żadnemu dziennikarzowi i ustawia się do zdjęć z kibicami. Ale jest wyjątkiem. Australijczycy to szarzyzna, tyle że dobrze pod względem piłkarskim wyedukowana. Kiedy wyjeżdżają do Europy, głównie do Anglii, nie mają problemów ani z językiem, ani z obyczajami. Problemem trenera reprezentacji jest zebranie z tej grupy prawdziwego zespołu. Terry'emu Venablesowi, który przejął reprezentację Australii zaraz po pracy z narodową drużyną Anglii, to się nie udało. Przegrał z Iranem mecz barażowy o miejsce na mundialu we Francji. Ale Holender Guus Hiddink zapracował na pomnik. W roku 2005, na kilka miesięcy przed zakończeniem eliminacji do mistrzostw świata, został trenerem Australii, mimo że pracował w tym samym czasie z PSV Eindhoven. Rzadko wpadał do Sydney i Melbourne, bo wszystkich zawodników mógł oglądać w Europie. Stworzył z nich bardzo dobry zespół, który dotarł do 1/8 finału mistrzostw świata w Niemczech. Tam, w wyniku błędu sędziego, poniósł pechową porażkę z Włochami, którzy potem zdobyli tytuł mistrzowski. W 23-osobowej kadrze Australii na mundial w Niemczech tylko dwaj zawodnicy pochodzili z klubów swojego kraju. 21 grało w Europie. Cztery lata później, w RPA, proporcje były podobne. Kolejny trener, Holender Pim Verbeek (zresztą asystent Hiddinka przy reprezentacji Korei podczas mundialu 2002) nie powtórzył wprawdzie sukcesu szefa, ale Australia się nie skompromitowała. Natychmiast po mundialu w RPA zatrudniono Niemca Holgera Osiecka. W latach osiemdziesiątych uważano go za jeden z największych talentów trenerskich w Niemczech. Namaścił go sam Franz Beckenbauer, mianując swoim asystentem. Dzięki temu Osieck może śmiało powiedzieć, że zaczynał karierę trenerską od tytułu mistrza świata, jaki Niemcy zdobyli w roku 1990. Potem było już gorzej. Osieck nie przeszedł takiej drogi jak większość asystentów przy niemieckiej reprezentacji i nie został jej pierwszym trenerem. Zaczął swoje liczne podróże po świecie. Trenował w Turcji, Japonii (zwycięstwo z Urawa Red Diamonds w Azjatyckiej Lidze Mistrzów i zwolnienie parę miesięcy później), Kanadzie (Złoty Puchar CONCACAF). Nie uchodził jednak za trenera, do którego ustawiają się kolejki. Swoje pierwsze zwycięstwo odniósł w Krakowie, pokonując Polskę 2:1. Ale wstrząsnął światem na wiosnę 2011 roku, kiedy Australia wygrała w Moenchengladbach z Niemcami 2:1. Wprawdzie Joachim Loew testował młodych zawodników, ale to nikogo nie obchodziło. Wynik poszedł w świat. 18 czerwca Australia pokonała w Sydney Irak 1:0 i trzeci raz z rzędu awansowała do finałów mistrzostw świata.
Uczeń Fergusona
Podobną drogę trenerską jak Osieck przechodził urodzony w Mozambiku Portugalczyk Carlos Queiroz, który wywalczył awans z drużyną Iranu. On też zaczynał karierę od niezwykle efektownych zwycięstw. Dwukrotnie z zespołem Portugalii do lat 20 zdobywał tytuł mistrza świata. W roku 1991, kiedy te mistrzostwa odbywały się w Portugalii, na stadionach padały rekordy frekwencji. Spod ręki Queiroza wyszli tacy wielcy piłkarze jak Luis Figo, Fernando Couto, Rui Costa, Joao Pinto. A kiedy Queiroz został trenerem Sportingu Lizbona, jego uczniem był tam Andrzej Juskowiak. Queiroz błyszczał, jednak sukcesów nie odnosił. Próbował w Stanach Zjednoczonych, Japonii, Zjednoczonych Emiratach Arabskich – wszędzie z takim samym, mizernym skutkiem. Wyjątkiem był awans na mundial z RPA (2002), ale na finały ta drużyna pojechała już z innym trenerem. Znalazł wreszcie swoje miejsce w Manchesterze United, u boku Aleksa Fergusona. Żeby zostać jego asystentem, trzeba było mieć wyjątkową wiedzę. Robota była dobra, bo w prestiżowym miejscu i bez ponoszenia odpowiedzialności. Można było odnieść wrażenie, że Queiroz, z drugiego szeregu, budował swój wizerunek trenera wyjątkowego. Dał się na to nabrać Real. Latem 2003 roku zwolnił Vicente del Bosque, żeby zatrudnić na jego miejsce Queiroza. Portugalczyk miał wtedy w klubowej kadrze Ronaldo, Zinedine'a Zidane'a, Luisa Figo i Davida Beckhama. Mimo to zakończył rozgrywki ligowe na czwartym miejscu i po dziesięciu miesiącach został zwolniony. Wrócił z podkulonym ogonem na Old Trafford, gdzie uczył się nadal od mistrza. Nigdy, mimo wyników poniżej oczekiwań, nie narzekał na brak ofert pracy. Ale po kilkunastu latach karta się odwróciła. Z reprezentacją Portugalii pojechał na mundial do RPA a teraz wywalczył awans z Iranem. W Portugalii miał artystów w rodzaju Cristiano Ronaldo, a w Iranie zawodników w porównaniu z nim anonimowych. I to jest dopiero sukces. Iran awansował na mundial już po raz czwarty. Zawdzięcza to dobrej bazie i szkoleniu. Na jego niekorzyść działała przez lata niestabilna sytuacja polityczna w kraju. Od cesarza Mohameda Rezy Pahlaviego przez ajatollaha Chomeiniego i wojnę z Irakiem, po sankcje ekonomiczne nałożone na Iran za wspieranie terroryzmu i rządy Mahmuda Ahmadineżada. Widocznym przejawem sytuacji politycznej stał się w roku 1998 mecz na mundialu we Francji pomiędzy Iranem a Stanami Zjednoczonymi. Obydwa kraje nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych, ale ich reprezentacje musiały wyjść na boisko. Irańczycy mieli dla Amerykanów kwiaty, mecz przebiegał w przyjaznej atmosferze i bez ekscesów na boisku oraz trybunach. Przyniósł zwycięstwo Iranu 2:1. Kraj bardziej zamyka się na świat, niż otwiera, więc piłkarze grają głównie w rodzimych klubach. Ale najlepsi od końca XX wieku wyjeżdżają na Zachód. Najsłynniejszy z nich Ali Daei, rozegrał około stu meczów w Bundeslidze, m.in. w barwach Bayernu. Mehdi Mahdawikia jest pod tym względem znacznie lepszy. W samym Hamburgu spędził osiem lat. Daei był już samodzielnym trenerem reprezentacji Iranu. W obecnej kadrze jest trzech zawodników, grających zagranicą: bramkarz Rubina Kazań Alireza Haghighi, pomocnik Osasuny Masoud Shojaei oraz napastnik Standardu Liege, 27-letni Reza Ghoochannejhad, mający opinię najzdolniejszego piłkarza w Iranie. Ale co oni będą w stanie zdziałać na mundialu – nie wiadomo.
Japoński raj
W porównaniu z Iranem czy nawet Australią Japonia to dziś rozwinięta cywilizacja futbolowa. W ciągu dwudziestu lat dokonała skoku na miarę rewolucji meidżi. Jeszcze w roku 1981 młodzieżowa reprezentacja Polski odniosła nad Japończykami cztery zwycięstwa na ich stadionach. W 1993 powstała J-League, która stała się od razu jedną z najatrakcyjniejszych lig świata. Jeździli tam grać (i to wcale nie tylko na zakończenie karier) czołowi piłkarze z Ameryki Południowej i Europy. Pracowali tam najlepsi trenerzy, Franz Beckenbauer przyjął funkcję konsultanta w jednym z klubów. Wszystkie miały bogatych właścicieli i sponsorów. Były nimi najsłynniejsze japońskie firmy motoryzacyjne, producenci sprzętu elektronicznego. To był raj. Z czasem Japończycy sami zaczęli eksportować piłkarzy do Europy. Kiedy do Włoch trafił Hidetoshi Nakata, rozpoczęła się turystyka futbolowa. Do Włoch jeździły na mecze tysiące kibiców, a każdy jego krok śledziły setki dziennikarzy. Dziś, kiedy w Europie gra już w dobrych ligach kilkudziesięciu Japończyków, emocje nieco opadły. Ale może także dlatego, że Japonia z ubogiego krewnego stała się poważnym graczem. Awansowała na piąty mundial z kolei. Jej trener, Włoch Alberto Zaccheroni kontynuuje pracę m.in. Brazylijczyków Falcao i Zico, Bośniaka Ivicy Osima, Francuza Philippe'a Troussiera. Olimpijska reprezentacja Japonii zajęła czwarte miejsce na igrzyskach w Londynie (pokonała m.in. Hiszpanię 1:0). Reprezentacja kobiet to wicemistrzynie olimpijskie i aktualne mistrzynie świata. Dziś to Polacy są przy Japończykach ubogimi krewnymi.