Proletariacka ojczyzna nie miała z Bartoszewskim łatwo. Trudno zresztą, żeby było inaczej. Władcy Polski Ludowej sami się o to wyjątkowo starali aresztując go po raz pierwszy już rok po wojnie. W areszcie, bez wyroku siedział czternaście miesięcy, a kolejne aresztowanie w 1949 roku skończyło się wieloletnim więzieniem. Wyszedł dwa lata po śmierci Stalina w 1955 roku. Był wciąż względnie młodym człowiekiem, ale już z życiorysem, którego starczyłoby dla całego pokolenia.
Kiedy myślę o ś.p. Władysławie Bartoszewskim mam przede wszystkim przed oczami historię. Jako maturzysta bronił przed Niemcami stolicy. W wieku lat osiemnastu trafił do Auschwitz. Resztę wojny spędził w konspiracji, działając między innymi w Radzie Pomocy Żydom „Żegota". Ileż to wszystko wymagało odwagi!
Ileż odwagi wymagał nie tyle i nie tylko humanitarny odruch ratowania skazanych na zagładę, co zdarzało się w okupowanej Polsce dość często, ale podjęcie systematycznej, instytucjonalnej walki z Holokaustem. Tylko on sam wie. Cóż mu po tym wszystkim, po Oświęcimiu, „Żegocie", Powstaniu Warszawskim byli jacyś esbecy? Jacyś panowie piszący notatki w ciemnych murach MSW. Robił swoje.
Z Radiem Wolna Europa współpracował od 1963 roku. Potem było Towarzystwo Kursów Naukowych, podziemna prasa i Solidarność. Robił swoje i był zarazem, ze swoim „żydowskim medalem" szalenie niewygodny dla komunistycznych władz. „A cóż oni mi mogą zrobić!?" – pamiętam jak powtarzał w latach 80.
I jeszcze jeden z wyjątkowych wymiarów jego osobowości. On, świadek Holokaustu, on więzień Auschwitz, angażuje się po wojnie w polsko-niemieckie pojednanie. Miał tysiąc powodów, by nigdy nie podać Niemcowi ręki, a jednak był jednym z największych orędowników pojednania.