Niemal rok temu do wielu polityków PO nagle dotarło, że ówczesny lider partii i premier Donald Tusk może wyjechać z Polski i przenieść się do Brukseli na któreś z najważniejszych unijnych stanowisk. Sam Tusk do końca przekonywał, że Polska jest dla niego najważniejsza i że nie zamierza wcale wyjeżdżać. Sprawy zaszły jednak tak daleko, że pod koniec sierpnia sięgnął po stanowisko szefa Rady Europejskiej.
Opozycja przekonywała, że to ucieczka Donalda Tuska przed problemami. Wszak w czerwcu wybuchła najpoważniejsza z dotychczasowych afer PO – taśmowa. Politycy Platformy zapewniali jednak, że europejska propozycja dla premiera jest wielkim sukcesem. Sęk w tym, że sporządzony na chłodno bilans jego wyjazdu z Polski jest dla PO niekorzystny.
Choć początkowo trudno było dostrzec symptomy zbliżającej się katastrofy – wielu obserwatorów dało się zwieść niezłemu wynikowi PO w wyborach samorządowych – to właśnie wyjazd polskiego premiera stał się tą cegłą, po której wyjęciu solidnie wyglądający mur Platformy zaczął się walić.
Pozycja Polski nie wzrosła po przeprowadzce premiera do Brukseli, w kraju zaś rozpoczął się proces transformacji społecznych emocji, których konsekwencje mało kto jest jeszcze w stanie przewidzieć.
Niezła pozycja w UE, którą miał Tusk jako premier, wynikała, jak się okazuje, nie tyle z roli Polski, ile z osobistych umiejętności jego samego oraz szefa dyplomacji w jego rządzie, Radosława Sikorskiego. Nasza polityka zagraniczna bez Sikorskiego, postaci kontrowersyjnej, ale rozpoznawalnej na świecie, stała się znacznie mniej ambitna. Mniej ambitna stała się też polska polityka europejska – trudno dziś wskazać choćby jeden priorytet, o który Warszawa walczy w Brukseli. Nawet tak kluczowa sprawa, jak podtrzymanie unijnych sankcji wobec Rosji, nie zależy dziś od determinacji Warszawy, lecz woli Berlina i Paryża.