„Nie jest ważne, kto głosuje, ale to kto liczy głosy” – ta sentencja przypisywana Stalinowi bywa aktualna nawet w krajach uznawanych za stabilne demokracje. Być może wzięła ją sobie do serca Jill Stein, kandydatka Partii Zielonych w ostatnich wyborach prezydenckich w USA. Złożyła ona wnioski o ponowne przeliczenie głosów w Pennsylwanii, Wisconsin i Michigan, czyli w stanach, które dały Donaldowi Trumpowi wystarczającą liczbę głosów elektorskich do ogłoszenia wyborczego zwycięstwa. W Pennsylwanii ponowne przeliczenie zostało zablokowane przez sąd, ale pozostałe dwa stany nadal są w grze. Stein uzasadniała swoje wnioski o sprawdzenie uczciwości głosowania tym, że maszyny wyborcze mogły zostać zaatakowane przez hakerów, którzy podmienili część głosów i oddali zwycięstwo w tych stanach Trumpowi. To jest technicznie możliwe na małą skalę ale eksperci spierają się, czy również udałoby się w ten sposób ukraść po kilkadziesiąt tysięcy głosów w trzech stanach. No cóż, niektórzy zwolennicy Hillary Clinton całkiem na poważnie uznają, że ich ulubienica została pozbawiona zwycięstwa przez rosyjskich hakerów działających na rzecz „człowieka Kremla” Trumpa a spekulacje te podsycają niektóre liberalne media. (W Polsce spekulacje mówiące o „ruskich serwerach PKW” i wyborach samorządowych ukradzionych przez znaną z ciepłego stosunku do Rosji partię PSL, były akurat przez liberalne media wyśmiewane. Teraz jakoś nie mają one odwagi obśmiać twierdzeń zwolenników Hillary Clinton o „ruskich hakerach” i „zmanipulowanych wyborach”.)
Po rozpoczęciu ręcznego przeliczania głosów w Wisconsin i Michigan okazało się jednak, że w pewnych hrabstwach przewaga głosów oddana na Trumpa była w rzeczywistości większa niż wynikało z wstępnych, oficjalnych wyników. Zwolennicy republikanów złośliwie zauważają, że w okręgach, gdzie zwyciężała Hillary odkryto wielu przypadków podwójnego głosowania przez te same osoby a w Detroit, mieście tradycyjnie sprzyjającym demokratom, połowa elektronicznych maszyn do głosowania w tajemniczy sposób popsuła się po wyborach. To w lokalu wyborczym w Detroit, internetowy dowcipniś James O’Keefe, aktywista prawicowego Project Veritas, dostał kartę do głosowania podając się za rapera Eminema. (Jego koleżanka ubrała się zaś w burkę, podała za Humę Abedin, bliską współpracowniczkę pani Clinton i dostała w nowojorskim lokalu wyborczym kartę do głosowania.) Powstała więc teoria spiskowa mówiąca, że Hillary Clinton przerżnęła wybory nie z powodu oszustw wyborczych, ale pomimo nich. Niektórzy nawet cytują wyliczenia mówiące, że na Hillary głosowało 3 mln nielegalnych imigrantów, którzy zarejestrowali się w komisjach wyborczych za pomocą fałszywych dokumentów. Nielegalni przybysze nie musieli zresztą czasem sięgać po lipne dokumenty, gdyż w niektórych amerykańskich miastach całkiem legalnie wydaje się im prawa jazdy, służące często w USA jako podstawowy dokument tożsamości. A specjalnie mocno ich się w Stanach nie ściga, bo są gotowi pracować za mniejsze stawki niż amerykańscy robotnicy ze zdewastowanych przez globalizację zagłębi przemysłowych Wisconsin, Michigan i Pennsylwanii.