Prezes LOT podał się do dymisji po tym, jak Ministerstwo Skarbu Państwa skierowało do kolejnych analiz potencjalną inwestycję w linię amerykańskiego funduszu Indigo. Efektem inwestycji miało być dokapitalizowanie spółki i rozbudowanie centrum przesiadkowego na warszawskim lotnisku Chopina, a Indigo, jeden z większych inwestorów w branży lotniczej, przystał także na postawione warunki – zachowanie marki LOT czy pozostawienie centrali linii w Warszawie.
Dymisja złożona na ręce przewodniczącego rady nadzorczej LOT Wojciecha Balczuna została przyjęta, ale Mikosz pozostanie na stanowisku, jako p.o. prezesa, do 17 września.
Zbyt duże ryzyko
„Moja misja na stanowisku prezesa zarządu PLL LOT, powierzona mi w lutym 2013 roku, właśnie się wyczerpała. Zadanie, jakie postawił przede mną i całym zarządem dwa i pół roku temu akcjonariusz większościowy, polegało na uratowaniu spółki przed bankructwem, opracowaniu i wdrożeniu planu restrukturyzacji, oraz znalezieniu inwestora. (...) Bez tego ostatniego, kluczowego elementu spółka narażona jest na bardzo duże ryzyko co do swojej przyszłości. Nie jest to ryzyko, na podjęcie którego jestem gotów się zgodzić" – napisał Mikosz w swojej rezygnacji.
– To bardzo smutny dzień dla LOT i smutny dzień dla Polski – tak skomentował rezygnację Sebastiana Mikosza Adrian Furgalski, ekspert rynku transportowego, wiceprezes Zespołu Doradców Gospodarczych Tor. – Rezygnacja z takiego inwestora, jakim jest fundusz Indigo, to błąd i źle wróży LOT, który bardzo potrzebuje wsparcia. Od państwa nie może go otrzymać przez kolejnych 10 lat. A musi za coś kupić samoloty, otwierać nowe kierunki – mówi Furgalski.
Jego zdaniem, jeśli ostatecznie zostanie podjęta decyzja o wprowadzeniu LOT na giełdę, to pieniędzy pewnie nie wystarczy nawet na jeden samolot. – Jestem bardzo sceptyczny, także jeśli chodzi o możliwości pozyskania inwestorów w przyszłości – dodaje.