Nazwiska skandować nie trzeba, bo więcej Kubów na ekranie nie ma. A było tak: Kuba zaprosił do studia rysownika Marka Raczkowskiego i aktora Krzysztofa Stelmaszyka (opisuję zdarzenie z nadzieją, że są jeszcze ludzie, którzy nie znają sprawy). Postawił na stoliku kupę, sztuczną na szczęście, i dawaj podpuszczać Raczkowskiego, żeby jeszcze raz, jak kiedyś, wsadził w nią polską flagę.

Raczkowski chorągiewkę wielkości znaczka pocztowego chwilę potrzymał, poczekał, aż się ręka uspokoi, wreszcie, niczym Amstrong na Księżycu, z dumą zatknął wiadomo w co. Na to Kuba, dawaj dociekać – a czemu, a po co, a co to znaczy. Tamten – że protest, że manifest, że bunt wobec psich odchodów na skwerach, chodnikach, rondach i trawnikach.

Stelmaszyk na to, że on też umie flagę wbić w to coś na stole, i to na luzie. Tak sobie wsadzali. Pech chciał, że programu nie widział Mirosław Orzechowski z partii, której wskutek skandalicznej pomyłki narodu nie ma już w Sejmie.

Widział, nie widział, dawaj w temat wchodzić z pełnym przekonaniem. Krajowa Rada wyznaczyła karę. Kuba się ucieszył, że znowu może robić za dysydenta, więc broni programu, że w Ameryce jest inaczej, że polski zaścianek, że młodzież wszechpolska i tak dalej. A przy okazji – że poprzednią karę Polsat za niego zapłacił nie dlatego, że ze Szczuką obrazili osobę niepełnosprawną, ale dlatego, że prezenterkę Radia Maryja... To mówi facet, który twierdzi, że tylko udaje idiotę, by sobie napędzać widzów, a w rzeczywistości jest bystry jak diabli.

Co tydzień odnoszę wrażenie, że ta jego osławiona inteligencja jest tak samo sztuczna, jak to, co postawił na stole. I że Raczkowski w nią także dałby radę wbić flagę. Za Stelmaszyka nie ręczę. Chyba że poćwiczy przed lustrem.