Utwór napisany przez Tadeusza Różewicza w 1964 roku, pierwotnie planowany jako scenariusz noweli filmowej, jest poruszającą opowieścią o losach córki i ojca, dwojga najbliższych sobie ludzi. Opowieścią, w której jest bezradność i rozpacz, klęska miłości rodzicielskiej i zawiedzione nadzieje. Poraża też brak międzypokoleniowego porozumienia. W inscenizacji Marka Fiedora żaden z tych elementów nie wybrzmiał do końca. A dominującą cechą spektaklu jest nuda.
O tym, że to dobra sztuka, przekonał przed kilku laty Andrzej Barański realizacją w Teatrze Telewizji. Udowodnił przede wszystkim, że utwór świetnie się sprawdza we współczesności.
W spektaklu Teatru Ateneum jest inaczej. Przez scenę przewija się wiele bezbarwnych postaci. Taką jest też, niestety, tytułowa Mirka w wykonaniu Anny Gorajskiej. Nawet przez chwilę nie stara się bronić swoich racji, nie ma w niej krztyny miłości do ojca ani cynicznej gry, jaką z nim prowadzi. Trudny do wytrzymania jest kilkuminutowy monolog Szymona Rzący, który jako domorosły artysta Harry zwierza się ze swoich filmowo literackich planów. Reżyser zupełnie niepotrzebnie dopisał do tego tekstu sporo współczesnych odnośników.
Nie jest dla mnie jasna koncepcja postaci ojca, jaką Fiedor nakreślił Arturowi Barcisiowi. Aktor, który ostatnio, nie tylko w teatrze, zanotował co najmniej kilka znakomitych ról, w tej sztuce pozostawił spory niedosyt. Potrafił być groteskowy, śmieszny, czasem refleksyjny, ale ani przez chwilę nie był przejmujący. Jeżeli udaje się nam nie zasnąć podczas tego ponaddwugodzinnego spektaklu, to przede wszystkim dzięki Jerzemu Kamasowi w barwnym epizodzie Brudasa i Magdzie Schejbal grającej Małgosię, dziewczynę o silnej osobowości i pięknych, długich nogach… Tadeusz Różewicz w Teatrze Ateneum został wrzucony do lamusa, choć wcale na to nie zasłużył.